wtorek, 13 sierpnia 2013

Dzikie pląsy przy Muzeum Górnośląskim

Podajemy odpowiedzi na dręczące wszystkich pytania spowodowane zagadką umieszczoną poprzednim poście. W ramach wyjaśniania sprawy:
•    Kukurydzy nie zbieraliśmy – nie udało namówić się żadnego właściciela pola kukurydzy, żeby podzielił się z początkującymi Indianami swoim dorobkiem. Z wyprawy grabieżczej zrezygnowaliśmy z przyczyn etyczno-moralnych. Stwierdziliśmy, że jako pracownicy szacownej instytucji kultury nie powinniśmy (mimo wszystko) oddawać się działalności zbrodniczej i to w godzinach pracy!
•    Polowanie na bizony także było nieco utrudnione, a to z powodu całkowitego braku bizonów w naszej okolicy… Jedyne, co nam pozostało, to nasze dwa spreparowane żubry na wystawie przyrodniczej – Planta i Plebejer. Bizon i żubr dwa bratanki, więc z braku pożądanej zwierzyny zapolowaliśmy na nasze eksponaty, na których polowanie nie zrobiło absolutnie żadnego wrażenia, w dodatku w ogóle nie wykazały chęci ucieczki przed naszym plemieniem (być może było to spowodowane faktem, że od członków plemienia i wszystkich innych niezrzeszonych ludzi oddziela je gruba szyba, co daje im zrozumiałe poczucie bezpieczeństwa).
•    Tatuowanie sobie totemów klanowych też odpuściliśmy ze względu na dość młody wiek klanowiczów i ewentualny atak apopleksji, który mógłby razić rodziców, gdyby zobaczyli swoją wytatuowaną pociechę – w końcu może widzieliby ją w innym klanie („Dlaczego klan Bobra? Naszym marzeniem było, żebyś dołączył do klanu Orła. Marzyliśmy też, żebyś poszedł na Harvard, ale to w drugiej kolejności”). A tak, w przypadku trwałych znaków cielesnych, sprawa zostałaby bezpowrotnie przesądzona.
•    Wyprawa wojenna została już prawie zorganizowana, byliśmy gotowi i wyposażeni w niezbędny wojenny osprzęt. Znaleźliśmy nawet Irokezów stacjonujących w naszym mieście – trochę dziwni byli, bo zamiast indiańskich skór i naszyjników nosili spodnie w kratę i koszulki „Ramones”, ale irokez się zgadzał, więc to nam wystarczyło. Na mapie zaznaczyliśmy obóz Irokezów, ale gdy pełni wojennego entuzjazmu przybyliśmy na miejsce okazało się, że wyżej wymienieni stacjonują w nim jedynie w godzinach wieczorno-późno nocnych, co zniweczyło nasze plany przeprowadzenia napadu w czasie zajęć.
Wielki Wódz i Olga Gorący Kamień testują jakość grzechotki
Z żalem musimy przyznać, że kilka rzeczy nie poszło po naszej myśli, ale nie zrażaliśmy się – początki bycia Indianinem muszą być trudne. Udało nam się natomiast wczuć się w indiańskie rytmy i wykonać własne instrumenty. Nasz wódz opowiedział nam trochę na temat tańców i instrumentów indiańskich – wiemy, że Indianie tańczą przy bardzo różnych okazjach, a ich tańce mają funkcję więcej niż rozrywkową. Rytmiczne uderzanie w bębenki, potrząsanie grzechotkami i dzikie pląsy w pięknych strojach mogą na przykład sprowadzić deszcz lub zapewnić ochronę dla naszego plemienia. Bardzo ciekawe są także tańce wojenne, które w niektórych plemionach przybierają formę niemalże przedstawienia teatralnego obrazującego całą mającą się wkrótce rozegrać bitwę międzyplemienną. Nie musimy dodawać, że koniec tej bitwy (w tańcu) przedstawiony jest oczywiście w sposób satysfakcjonujący plemię tańczących. Jest to przykład magii homeopatycznej, według której podobne powoduje podobne. Jeśli zatem odgrywając wojnę w tańcu zwyciężamy, niechybnie wygramy ją również w rzeczywistości. Problem pojawia się w sytuacji, kiedy wrogie plemię także zastosuje taki taniec…
Test bębenka
Na szczęście nie musieliśmy głowić się nad rozwiązaniem tej patowej sytuacji, ponieważ Irokezi odmówili współpracy i nasze tańce w żadnym wypadku nie były tańcami wojennymi.
Najważniejszą, a nawet najpierwszą rzeczą było przygotowanie sobie instrumentów muzycznych. Bębny indiańskie w swojej konstrukcji zwykle wykorzystują skórę zwierząt, my jednak jesteśmy „pro” i „Eko” (no i trzeba przyznać, że nasze polowanie nie należało do udanych) w związku z czym, skóry zwierząt zastąpiliśmy skórami balonów – znacznie łatwiej było je upolować. W instrumentach bębnowych bardzo ważną kwestią jest odpowiedni naciąg, dlatego każdy Indianin wszystkie siły i zdolności zaangażował w sprawę odpowiedniego nasadzenia skóry balona na bębnowy szkielet – nie było łatwo, ale przynajmniej wreszcie mogliśmy o sobie z
czystym sumieniem powiedzieć „czerwonoskórzy”. Gdy podstawowa konstrukcja bębnowa była gotowa, pozostała już tylko kwestia zindywidualizowania naszych bębnów poprzez ozdobienie ich muszelkami, piórkami, wstążkami i geometrycznymi kształtami oraz
okraszenie odpowiednimi symbolami. Z grzechotkami sprawa była dużo łatwiejsza. Tu należało jedynie skomponować kilka grzechocących zestawów muszelek i kamyczków umieszczonych na sznurku, udekorować piórkami, a całość owinąć kolorową wstążeczką, żeby było bardziej w zgodzie z obowiązującymi trendami. Nasi Indianie na tyle się rozochocili, że nikt nie miał zamiaru poprzestać na jednym instrumencie. Zestaw grzechotka + bęben stał się czymś w rodzaju standardowego wyposażenia, nie mówiąc już o tym, że niektórym udało się wyprodukować cały zestaw perkusyjny. Na koniec pozostało już tylko udać się w strony naszego indiańskiego obozowiska na tyłach „Pałacyku”, zasadzić totemy i pląsać dziko aż do utraty sił.

Do dziś nie wiemy, jaki taniec odtańczyliśmy, ale było niesamowicie i… boso! :)

środa, 7 sierpnia 2013

Zrób sobie totem?

Ale jak to? Ale gdzie? Totemy, z tego, co wiemy rosną na terenie bardzo dalekim, oddalonym od naszych domów o odległość zdecydowanie większą, niż skłonne byłyby zaakceptować rozsądne matki, wysyłając swoje dzieci na zajęcia.  Na terenie szerzej znanym pod nazwą: Ameryka. Żeby uniknąć komplikacji związanych z wizami, samolotami i traceniem (czy może właśnie zyskiwaniem?) doby, co potem powoduje w człowieku dziwne refleksje o naturze czasu i Wszechświata w ogóle,postanowiliśmy się  nigdzie z naszego Muzeum nie ruszać i totemy przenieść na rodzime podwórko. Ściślej – na podwórko usytuowane za gmachem Muzeum Górnośląskiego w Bytomiu przy ulicy Korfantego 34, szerzej znanym pod nazwą „Pałacyk”.
Ale zacznijmy od początku… Zasadzenie totemów na rodzimej ziemi wymagało przede wszystkim zorganizowania grupy rodzimych Indian. Do grupy można przystąpić zapisując się w naszym kochanym Dziale Edukacji. Kolejnym krokiem było szkolenie, które miało na celu przemianę wszystkich bladych twarzy, w pełnowartościowych, totemiczno-rytmiczno-amuletowych Indian. W wyniku zapisów udało nam się skompletować całkiem sympatyczne plemię, którego wodzem została, o Indianach wiedząca wszystko, Pani Beata Badura z Działu Archeologii MGB. Nasz wódz, jak na dobrego wodza przystało, zatroszczył się o plemię, podzielił je na klany totemiczne i wytłumaczył nam, co to w ogóle jest. Klan totemiczny, czyli najprościej mówiąc grupa ludzi, która ma wspólnego zwierza. W sensie… nie, że trzymają go w wigwamie, czy innym tipi, karmią, wyprowadzają i szczotkują, ale że jest on [ten zwie-z] ich patronem, symbolem i łączą ich z nim rozliczne związki. Niektórzy twierdzą, że zwierzęta–totemy przechowują w sobie dusze przodków, w związku z czym nie wolno ich zabijać, że o zjadaniu nie wspomnę!

Klan totemiczny w takim razie charakteryzowałby się wspólnym zwierzem, wspólnymi przodkami oraz silnymi i mistycznymi więziami, które łączą jego członków. W sytuacji, kiedy ma się tak dużo fajnych wspólnych rzeczy, należy je jakoś podkreślić, pokazać innym, pochwalić się, ogłosić całemu światu itp. Indianie nie znali facebooka, wobec czego swoją klanową wyjątkowością chwalili się przy pomocy takiego ogromnego drewnianego pala, na którym umieszczali symbole swojego klanu, swoiste godło! Taki pal zwie się totemem. U doświadczonych i starszych stażem Indian totemy przybierają dość pokaźne rozmiary – nawet 18 metrów! Jednak z uwagi na fakt, że jesteśmy dopiero początkującymi Indianami oraz na to, że pracownicy „Pałacyku”, a także okoliczni mieszkańcy mogliby mieć coś przeciwko gigantycznym totemom tuż pod swoimi oknami, zrezygnowaliśmy z wersji jeden do jeden i ograniczyliśmy swoje totemy, do troszkę mniejszych modeli. Nasze klany miały do wyboru kilka zwierząt totemicznych: orła, bobra, wieloryba oraz niedźwiedzia i o dziwo podzieliły się nimi w sposób zaskakująco pokojowy. Byliśmy przygotowani na jakieś wojny i potyczki klanowe, ale nic takiego nie nastąpiło – nasi uczestnicy od razu załapali jedną z podstawowych zasad bycia Indianinem – wojny, owszem, zawsze są mile widziane, ale na stopie międzyplemiennej a nie wewnątrzplemiennej. Jesteśmy dumni!
Wracając do totemów - na szczycie każdego totemu znaleźć musiał się legendarny i potężny Ptak Grzmot, który wyglądem przypomina wielkiego orła, a rozpiętość jego skrzydeł osiąga ok. 5 metrów! Wśród starych Indian krążą pogłoski, jakoby był widziany gdzieś w Ameryce Północnej.
Podsumowując: Ptak Grzmot na szczycie, zwierzę totemiczne naszego klanu na samym dole, w środku inne dostępne zwierzęta – kolejność ustalona w wyniku obrad klanowej rady starszych. Totem jak marzenie!

Z gotowymi totemami, udaliśmy się w zaciszne rejony na tyłach „Pałacyku”, w celu odbycia prawdziwie indiańskiej sesji zdjęciowej. Całe szczęście, wbrew pierwotnym obawom, niczyja dusza nie została uwięziona w tym dziwnym, małym, czarnym pudełku zwanym aparatem fotograficznym i po sesji świeżo upieczeni Indianie mogli spokojnie rozejść się do domów… tfu! Do swoich eleganckich wigwamów oczywiście!
Na następny dzień zaplanowane zostały kolejne indiańskie atrakcje w liczbie absolutnie niepoliczalnej. Wymienię tylko niektóre: sadzenie totemów, zbieranie kukurydzy, polowanie na bizony, tatuowanie sobie totemów klanowych na przedramieniu, wyprawa wojenna przeciwko Irokezom, wyrabianie bębenków i grzechotek, dzikie tańce dookoła totemów i wiele, wiele innych…



 A teraz zgadnijcie, które z wymienionych atrakcji nie zostały zmyślone :) Relacja wkrótce!