sobota, 15 lutego 2014

Geneozefy przygód kilka


Wiele księżyców minęło zanim pozbieraliśmy się po niesamowitych, wspaniałych i w ogóle oszałamiających wiadomościach, które dotarły do nas ze Szkoły Podstawowej nr 45 na temat przygód naszej, (nieco pomylonej, ale jakże przez nas uwielbianej), Geneozefy! Jej opiekunowie z wyżej wymienionej szkoły, zafundowali jej przeżycia, którymi mogłaby spokojnie obdzielić wszystkich pracowników naszego Działu, a i tak na łożu śmierci wspominalibyśmy nasze szalone, wspaniałe życie rodem z "Przygód Indiany Jonesa".  Zaczęło się wprawdzie od, nieco urażającej dumę czerwcową, ale niezwykle koniecznej degradacji, bowiem nasza Geneozefa wylądowała w przedszkolu… Piszę, że był to regres konieczny, ponieważ ten, chyba najpiękniejszy i najbardziej beztroski etap życia, naszą Geneozefę ominął. A to się nie godzi!

Każdy ma prawo do przedszkola! Każdy ma prawo do koników i kulkowych basenów (Dlaczego nie było ich w przedszkolach za naszych czasów?!), każdy ma prawo do wielkich grzybów, kolejek i leżakowania! Chociaż to ostatnie akurat powinni wprowadzać dopiero w zakładach pracy, a nie w przedszkolach. W takiej formie, na pewno znalazłoby wielu entuzjastów. Nie zagłębiając się jednak dłużej w chory umysł wynalazcy leżakowania w przedszkolu, musimy przyznać, że taka przedszkolna przygoda bardzo dobrze naszej Geneozefie zrobiła! Na pewno zrekompensowała jej fakt, że zaraz po stworzeniu została brutalnie porwana do szkoły. Parafrazując słowa klasyka: „All work and no play makes Geneozefa a dull girl”. Miała zatem nasza podopieczna okazję nadrobić rzeczone „play”, sami zobaczcie:


Niestety każda zabawa ma swój kres, więc gdy tylko Geneozefa odnalazła stracony czas (przedszkolny), musiała niezwłocznie powrócić do poważnego życia: szpilki, szminki, fatałaszki i plotki o życiu gwiazd… wiadomo! A tak poważnie, to kto zna Geneozefę, wie że takie rzeczy absolutnie jej nie interesują! A co ją interesuje? No oczywiście biologia! Pracownie przyrodnicze, mikroskopy i wszystkie te śmieszne modele, na których można zobaczyć, jak wyglądają ludzkie ingrediencje. Czerwce na zapleczu biologicznym czują się niemal tak cudownie, jak w korzeniach Czerwca Trwałego, a musicie wierzyć, że tam czują się naprawdę fenomenalnie!

Co więcej, pracownia przyrodnicza stwarza niesamowite wręcz możliwości rozwoju życia towarzyskiego – przyjaźń ze świnką morską trwa do dziś (stale wymieniają korespondencję), z papużkami stosunki trochę się ochłodziły, ale wyniknęło to prawdopodobnie z podejrzliwego charakteru jednej z „nierozłączek”. W końcu nie wiadomo, czy ta "Czerwcówa" nie chciała przypadkiem, zagnieździć się z nimi „na trzeciego”, a to byłoby wysoce niewskazane. Przyjaźń z wulkanem… cóż… to był jednak niewypał… Za duże napięcie, nerwowa atmosfera i
w ogóle wybuchowy temperament tego ostatniego uniemożliwiał zbudowanie głębszej relacji.Stosunki jednak pozostały poprawne. Z rybkami przyjaźń się nawiązała, chociaż w warunkach raczej więziennych (Geneozefa ma w tej kwestii pewne doświadczenie), tj. przez szybkę, ale bez słuchawki. Jednak do tej pory kłaniają się sobie na ulicy. Jako tę wisienkę na torcie poznawania Szkoły Podstawowej nr 45, opiekunowie pokazali Geneozefie szkolny skalniak i ogród dendrologiczny – palce lizać!


Po skończeniu szkoły zaczęło się dla naszej bohaterki prawdziwe życie – studia! (No, może nie jest to jeszcze takie prawdziwe prawdziwe życie, ale z każdym krokiem się do niego zbliżamy) Z jej zamiłowaniem do przedmiotów ścisłych oraz lekko szalonego życia, wybór był prosty – Polibuda!  Żadne tam humanistyczne bla bla bla… Derrida. Czysty konkret! Ścisła wiedza! Krew, pot i dziwne, ruszające się urządzenia - Wydział Elektryczny! Politechnika Śląska w Gliwicach przyjęła naszą Geneozefę z otwartymi ramionami, podobno była nawet jedną z najładniejszych dziewczyn na roku! 

W pierwszej kolejności zapoznała się z mikroskopem sił atomowych (ATM) i spektrometrem Ramana – samo wymówienie tego w zestawie, robi wrażenie na ludziach! Z czasem było tylko lepiej! Przejażdżka samochodem elektrycznym „Elipsa” oraz przejażdżka na robocie mobilnym „Hexorze”. Z resztą to właśnie z nim ostatecznie zgodziła się pójść na randkę, choć chętnych nie brakowało. Cały wydział Inżynierii Materiałowej i Metalurgii był głęboko niepocieszony, ale nic się nie poradzi na podobieństwo dusz (i gabarytów). Po zbiorowym złamaniu serca wydziałowi Inżynierii Materiałowej i Metalurgii, było jeszcze kilka incydentów z udziałem Geneozefy, do nas dotarły jedynie lekko mętne plotki…


Słyszeliśmy coś o braku fartucha w laboratorium wysokiej próżni, używaniu „modelu wiatraka pionowego do generacji prądu elektrycznego z energii wiatru”, (łał, to brzmi jeszcze bardziej profesjonalnie, niż ten kawałek z mikroskopem), w charakterze karuzeli oraz próbach zamieszkania w komorze mikroskopu sił atomowych (to było zaraz po tym, jak wyrzucono ją z akademika za posiadanie i dystrybucję płynnej koszenili pod przykrywką serków Danio). Do tego wszystkiego doszło jeszcze skandaliczne zachowanie w laboratorium wysokich napięć – jazda na kulach! Która to zmusiła wszystkich do wyłączenia tych wysokich napięć, przez co konieczna była zmiana nazwy, na: "laboratorium wyłączonych wysokich napięć". Po tak burzliwej karierze studenckiej Geneozefa postanowiła rozpocząć karierę akademicką. Szło jej dość niesamowicie, wygłosiła nawet jeden wykład i wydała kilka publikacji m.in.: „Moje życie z Hexorem”, „Wyładowania pełzające jako nowa forma masażu relaksującego” oraz „Komora ATM – moje własne M1”. Szybko jednak stwierdziła, że takie życie nie jest dla niej. Potrzebowała jeszcze bardziej namacalnego konkretu, potrzebowała krwi, potu i smaru… Dlatego zatrudniała się w fabryce OPLA.

Już od samego początku okazało się, że to praca niełatwa dla Czerwca. Nikt, absolutnie nikt, nie był w stanie sprowadzić dla Geneozefy uniformu, który by na nią pasował. Pozostało jedynie zrobić sobie zdjęcie przy szafce, pozorując, że właśnie zaraz, za chwileczkę, ów uniform z szafki wyciągnie i przywdzieje z godnością. Całe szczęście z czapką nie było takich problemów, głowa Geneozefy ma odpowiedni rozmiar – dziecięcy, duży. Sama praca natomiast nie stanowiła żadnego problemu, Geneozefa szybko odnalazła się wśród blach, części samochodowych, lusterek, lakierów itp., chociaż nie ukrywamy, że najlepiej odnalazła się podczas przerwy śniadaniowej!







Oj tak! Geneozefa lubi jedzenie, dobre jedzenie, dużo jedzenia! Postanowiła zatem „liznąć” nieco (dosłownie, jak i w przenośni) sztuki kulinarnej i zostać Master Czerwcem! Na pierwszy ogień poszło ciasto: mąka, margaryna, śmietanka, cukier… zagniatanie, smarowanie, wykładanie… ciasto i owoce – czyste szaleństwo!



Wszystkie ingrediencje wspaniałomyślnie udzielone Geneozefie przez cudownych opiekunów, nie poszły na zmarnowanie – ciasto wyszło wyborne! Wszyscy skorzystali! Geneozefa nieskromnie zjadła aż cztery kawałki i… wpadła w lekką panikę, związaną z ewentualnym, nieplanowanym i niepożądanym przyrostem tylnej części odwłokowej. Żadna kobieta nie chciałaby tego dla siebie, za to ochoczo życzy tego innym :) Na fali paniki uprosiła opiekunów o zabranie jej do jakiegoś przybytku sportu, w celu spalenia. Opiekunowie okazując współczucie i w ogóle żywiąc całą masę uczuć pozytywnych dla naszego Czerwca zabrali ją do Hali sportowej „Na skarpie”, gdzie aktywności fizycznej zażyła w dawce dużej i satysfakcjonującej. Sami zobaczcie:

 

Na koniec przedstawiamy jeszcze  relacje z dwóch wycieczek do miejsc, bardzo dla naszego miasta (z co za tym idzie, miasta Geneozefy także) ważnych!
Nie poznać ich, nie zobaczyć na własne oczy, nie poczuć klimatu, atmosfery i w ogóle aury tych miejsc byłoby gańbą na miarę gorola z Warszawki.
Targ staroci w Szombierkach – cudowne wydarzenie cykliczne, święto staroci, antyków i wszelkiego rodzaju skarbów!
Geneozefa także odnalazła kilka precjozów „sprzedwojnia” i nie tylko! Oczywiście nie byłaby sobą, gdyby większości z nich nie przymierzyła na miejscu, nawet, jeśli przeznaczenie niektórych z nich, nie miało nic wspólnego z przywdziewaniem ich na siebie!
Cóż… Czerwiec może wszystko!


Druga wycieczka, to pielgrzymka do jednego z najwspanialszych zabytków techniki i jednego z najbardziej charakterystycznych elementów postindustrialnego krajobrazu Bytomia – Elektrociepłowni Szombierki! Elektrociepłownia została powołana do życia przez niemiecki ród Schaffgotsch’ów. Nie wiem, czy wiecie, ale to właśnie ten ród, do którego przy pomocy małżeństwa (stara i bardzo powszechna metoda przejmowania czyjegoś nazwiska :)) weszła nasza Joanna Gryzik, spadkobierczyni majątku Karola Goduli. Historia Joasi, jakkolwiek wspaniała, zostanie przytoczona przy innej okazji, ponieważ obawiam się, że ten wpis niedługo osiągnie rozmiary Ulissesa co najmniej.

 

Wracając do Elektrociepłowni, która początkowo (podobno) miała być fabryką materiałów wybuchowych, (jednak roztropnie odstąpiono od tego pomysłu), już jako elektrownia, została wybudowana w stylu modernistycznym według projektu architektów Emila i Georga Zillmanów, i otwarta w 1920 roku. Jako własność spółki Schaffgotsch Bergwerksgesellschaft GmbH funkcjonowała do końca II wojny światowej, będąc nawet przez chwilę jedną z największych elektrowni w Europie. Po wojnie została przekazana władzom polskim, niestety z dość poważnymi ubytkami sprzętowymi, które zawdzięczamy Armii Czerwonej i ich kłopotliwemu przyzwyczajeniu wywożenia wszystkiego w głąb Rosji.. Dość jednak tej historii, miejsce to jest obecnie zdecydowanie kultowe, między innymi dzięki wielu inicjatywom kulturalnym podejmowanym na jego terenie. Geneozefa podjechała pod EC Szombierki na pełnym lansie, coby tą kulturę swą oryginalnie zaznaczyć. Atmosfera tego niezwykłego miejsca faktycznie urzekła naszego Czerwca, zakochała się i na pewno jeszcze ją tam spotkamy!

(MP)