Od 15 listopada w Muzeum Górnośląskim w Bytomiu cieszymy się wspaniałą wystawą „Przy kuchennym stole - wnętrza i smaki kuchni śląskiej”. Na wystawie można zobaczyć jak na przestrzeni stu lat (z haczykiem) zmieniało się serce każdego domu, czyli kuchnia! Jednak podziwianie interesujących wnętrz kuchennych to zaledwie mały procent tego, co oferowała (i nadal oferuje), nam ta niezwykła wystawa.
Niebywale szeroka gama wydarzeń około
wystawowych jest ściśle związana z faktem, że nasi pradziadkowie, którzy
w takich kuchniach na co dzień urzędowali, oprócz podziwiania ich, (co
zapewne także czasem im się zdarzało), robili w nich całą masę innych
rzeczy. Poczynając od przygotowywania i spożywania jedzenia, poprzez
pranie, szkubanie, spanie, wróżenie, na świętowaniu kończąc. Wszystkie
wyżej wymienione atrakcje można było znaleźć także na naszej wystawie. No, oczywiście oprócz spania, bo spać przy takim natężeniu tradycyjnych
emocji, po prostu się nie dało!
Zaczęło się oczywiście od spożywania –
spożyć każdy mógł już na wernisażu. A co mógł spożyć? No oczywiście
chlyb z tustym! Były też różnego rodzaju maszkety oraz specjalnie przygotowane na tę okazję kołocze. Na otwarciu wystawy
można było także przyjrzeć się z bliska tradycyjnym szkubaczkom, a na
specjalną prośbę, szkubiące chętnie intonowały jakąś
tradycyjną, śląską pieśń. Cóż za rarytas!
W następnej kolejności czekało nas pranie! Jak na tradycyjną, śląską rodzinę przystało, pranie odbyło się w sobotę. Młode pokolenie, które licznie przybyło na nasze warsztaty, zostało dokładnie i szczegółowo przeszkolone w kwestii sprzętów piorąco-prasujących, występujących w naszych stronach w ciągu ostatnich dwustu lat. Mamy nadzieję, że po takim kursie, spokojnie poradziliby sobie, gdyby nagle wszystkie pralki odmówiły współpracy i przyszłoby nam prać w rzekach przy pomocy kijanek. Gwoli wyjaśnienia - nie jest to technika prania wykorzystująca do pracy nieletnie płazy zwane powszechnie kijankami.
Tą samą nazwą określane są bowiem drewniane deseczki, które służą do obtłukiwania naszego prana w celu wytłuczenia z niego brudu i innych. Deseczki zostały zaprezentowane, można było pomacać, pooglądać, przymierzyć się do obtłukiwania i spróbować sobie wyobrazić, w jaki sposób nasze prababcie zmagały się z tym sprzętem.
Wypróbować można było także różnego rodzaju waszbrety, czyli tary – drewniane, metalowe, szklane oraz porcelanowe, przy okazji oceniając, która powierzchnia odznacza się najlepszym tarciem.
Oprócz tych klasycznych sprzętów piorących, mogliśmy obejrzeć sprzęty prasujące – magiel i maglownicę, a takżę całą masę miednic, misek i balii. Gdy już wiedza o tradycyjnych metodach prania została poszerzona i uporządkowana, każdy z uczestników stworzył własną mini-tarę. Oj, zabawy było przy tym dużo, a to jedynie część atrakcji…
Tydzień później kuchnie stały się centrum życia towarzysko-matrymonialnego, ponieważ odbyły się w nich najprawdziwsze Andrzejki! Wigilia dnia świętego Andrzeja była na Śląsku okazją do spotkań w gronie niewieścim oraz do praktykowania wróżb, które najczęściej zorientowane były na jeden, ale wyjątkowo interesujący nasze prababcie temat, mianowicie: zamążpójście! Na warsztatach dowiedzieliśmy się, że wróżby andrzejkowe można podzielić
na kilka kategorii, z których każda dotyczy innych aspektów rzeczonego
zamążpójścia. Dziewczęta zebrane w kuchni miały kilka sposobów na to, by
określić która z nich pierwsza wyjdzie za mąż – ustawiały buty z rogu
izby aż do drzwi, rzucały kości psu, a także wpuszczały między siebie
gąsiora (czasem przebierańca), który zapowiadał pierwszeństwo
zamążpójścia tej pannie, do której podbiegł (co w niektórych przypadkach
wiązało się z całkiem solidnym uszczypnięciem), „ku komu gąsior leciał,
ta se wydała”. Nam udało się przeprowadzić dwie z trzech wróżb
należących do tej kategorii – jak można się domyślać załatwienie gąsiora-przebierańca było nieco łatwiejsze od zorganizowania psa wraz z całym naręczem kości. Drugą kategorią wróżb, którą poznaliśmy były wróżby, które informowały delikwentkę czy w ciągu nadchodzącego roku wyjdzie za mąż. Tutaj odpowiedzi były dwie: tak lub nie. Rzucaliśmy zatem butem, obejmowaliśmy płot oraz puszczaliśmy na wodę listki mirtu. Odpowiedź pozytywną otrzymywaliśmy wtedy, kiedy liczba objętych przęseł była parzysta, but upadł czubkiem w stronę drzwi oraz gdy liski zetknęły się ze sobą na wodzie. Co wytrwalsze panny (i panowie również) rzucały, obejmowały i puszczały listki tak długo, aż nie otrzymali satysfakcjonującej dla siebie odpowiedzi. Biorąc jednak pod uwagę wiek naszych uczestników i fakt, że są w takim momencie życia, w którym mogą być pewni, że rozpiętość ramion jeszcze kilkakrotnie im się zmieni, lepiej byłoby, żeby się im te listki zbyt szybko nie zetknęły :)
Trzecią poznaną przez nas kategorią wróżb, były wróżby, których celem było przybliżenie pannie większej ilości szczegółów dotyczących narzeczonego (ewentualnie, w przypadku panów - narzeczonej). Zaczynało się niewinne – rzucając skórką z jabłka mogliśmy poznać pierwszą literę imienia przyszłego męża. Jeśli jednak bylibyśmy bardziej dociekliwi, mogliśmy poznać imię w całości.
W tym celu wystarczyło w wieczór andrzejkowy wyprodukować całą masę karteczek z męskimi (lub żeńskimi) imionami, włożyć je pod poduszkę, wyspać się na nich, a następnie rano wylosować jedno imię, które miało stać się imieniem naszej drugiej połówki. Jest to wróżba troszkę nowsza niż wcześniej wspomniane, ale także dostarcza wielu emocji – szczególnie, gdy któraś panna uprze się wylosować jakieś konkretne imię i gmera tak długo i konsekwentnie, że wyciąga około piętnastu imion i w efekcie jej wiedza w kwestii imienia narzeczonego pozostaje bez zmian.
Lejąc ołów lub wosk najczęściej przepowiadaliśmy sobie zawód naszego wybranka lub jakąś cechę jego charakteru. Tak więc wosk, który swym kształtem przypominał np. słonia mógł oznaczać, że przyjdzie nam żyć z cyrkowcem albo ewentualnie człowiekiem nad wyraz cierpliwym, no… może też być, że ze sklerozą.
Ostatnim i najważniejszym etapem zdobywania wiedzy o narzeczonym lub narzeczonej była próba zobaczenia jej/jego wizerunku we śnie. Jak tego dokonać? Trzeba było przede wszystkim: pościć cały dzień, na noc zjeść słonego śledzia, zorganizować męskie galoty (opcja dla pań) lub damski wierzcheń (opcja dla panów), umieścić zdobyczną część garderoby pod poduszką i spać. We śnie powinien nawiedzić nas wizerunek naszego przyszłego męża lub żony. Proste! Te i inne wróżby miały miejsce na naszej wystawie i mamy tylko nadzieję, że wszyscy wyszli zadowoleni, poznawszy swoje perspektywy na przyszłość.
Jak powszechnie wiadomo, natychmiast po Andrzejkach należy rozpocząć przygotowania do świąt (faktem jest, że centra handlowe, nawołują do tego już po Wszystkich Świętych, my jednak postanowiliśmy poczekać chwilę dłużej). W pierwszą niedzielę po Andrzejkach rozpoczyna się Adwent – czas wyciszenia, modlitwy i przygotowań. W naszych Muzeum przygotowania zaczęliśmy od słodkiego aspektu świętowania – ozdabiania pierniczków!
Oczywiście, zanim przystąpiliśmy do dekorowania wysłuchaliśmy wykładu dotyczącego historii piernikarstwa. Mogliśmy także zobaczyć z bliska, a nawet dotknąć starodawnych form piernikarskich, w których to piernikarze pierniki stwarzali, a były one wielce urodziwe. Wielce urodziwe były także te pierniczki, które powstały na naszych zajęciach. Uczestnicy warsztatów mieli do swojej dyspozycji dwa kolory lukru, kilka kolorów posypki, cukrowe perełki, gwiazdki, motylki i inne cuda, które wymyślił dr Oetker :)
Dekorowaliśmy serduszka i chłopki oblizując przy tym gęsto paluchy, a czasem i bez wyraźnej potrzeby pałaszując posypkę małymi porcjami. Wyszły nam prawdziwe cuda!
Problem pojawił się tylko w momencie, kiedy uświadomiliśmy sobie, że pierniczki będą mogły zostać skonsumowane dopiero w czasie świąt, a przypomnę, że zajęcia odbyły się 8 grudnia! Tak, wytrzymać tyle dni z mieniącym się słodyczą pierniczkiem pod bokiem zapewne nie było łatwe, chociaż w momencie, w którym piszę te słowa z pewnością większość pierniczków dawno już ulegała zagładzie w różnych młodocianych (i nie tylko) żołądkach. W tym miejscu należy też oddać hołd niektórym z naszych warsztatowiczów, którzy heroicznie postanowili swoje pierniczki oddać innym ludziom – swoim bliskim i znajomym. Ten wspaniały przykład altruizmu przywraca nam nadzieję w człowieka :)
14 grudnia odbyły się na naszej wystawie ostatnie w minionym roku zajęcia. A jak grudzień, jak kuchnia, i jak święta, to zajęcia oczywiście musiały dotyczyć „Śląskiej Wiliji”! Tym razem zebraliśmy wiele istotnych informacji dotyczących tradycyjnych przygotowań do świąt – wystroju izby, ilości i składu potraw, wróżb, które praktykowane były w Wigilię oraz sposobu spędzania kolejnych dni świątecznych przez naszych pradziadków. W izbie przygotowanej na Wigilię musiał panować nienaganny ład, w kącie ustawiano snop siana, jako zapowiedź przyszłorocznej pomyślności, a pod sufitem wieszano połaźniczkę. Pod obrusem umieszczano sianko, monety i ziarna zboża, a pod stołem kładziono siekierę – dla ochrony przed chorobami.
W Wigilię należało oczywiście samemu także być nienagannym, ponieważ nasze zachowanie rzutowało na cały nadchodzący rok. Usłyszeliśmy również bardzo ciekawą informację, że nasi pradziadkowie dbali o to, by pierwszą osobą, która przychodzi do domu w Wigilię był mężczyzna, ponieważ to dobrze wróży. Analogicznie, kobieta wróży źle, co większość obecnych na zajęciach kobiet przyjęła bardzo mało entuzjastycznie.
Poznaliśmy też kilka tradycyjnych potraw śląskich, do których zaliczamy: siemieniotkę, moczkę, makówki, śledzie oraz kompot z pieczek. Podczas wieczerzy pod żadnym pozorem nie wolno było wstawać od stołu, ponieważ groziło to wstającemu śmiercią lub kalectwem. No, chyba że wstający był gospodynią – jej nic nie groziło. Trzeba było uważać również na chybotliwy płomień świecy, cienie na ścianie oraz puste łupiny orzechów. Po wieczerzy resztki każdego dania zanoszono zwierzętom i liczono na to, że przy okazji opowiedzą nam coś ciekawego. Potem jeszcze tylko kilka wróżb, kolędowanie, pasterka i nyny. Aaa… wiecie, jak radzono sobie z tym mężczyzną, co to pierwszy musiał rano do domu zawitać? Bardzo prosto – wczesnym rankiem tata lub dziadek wychodzili do lasu po choinkę, i gdy wracali ze swoją zdobyczą, byli pierwszą osobą, która wchodziła do domu i... byli mężczyznami! Ha!
Choinkę ozdabiało się specjalnie, własnoręcznie stworzonymi dekoracjami, na przykład z papieru, bibuły, słomek lub masy solnej!
Te ostatnie ozdoby powstawały także na naszych warsztatach. Babraliśmy się w masie solnej aż miło! Z wykorzystaniem foremek lub jedynie naszej wyobraźni, udało nam się stworzyć prawdziwe solne arcydzieła.
Oj działo się na naszej wystawie w Starym Roku! Kto przypadkiem nasze działania (oraz samą wystawę) przegapił - nic straconego! Wystawa jest dostępna dla zwiedzających aż do 27 kwietnia 2014 roku i ciągle jeszcze ma nam do zaoferowania wiele atrakcji! Najbliższe będą miały miejsce już 18 stycznia, kiedy to z nieskrywaną radością powtórzymy warsztaty pierniczkowe! Jest to z pewnością szansa dla wszystkich, którym nie udało się wziąć udziału w pierwszej edycji, a także dla tych, którzy swoje pierniczki zachłannie skonsumowali lub heroicznie oddali innym :)
Grupy zorganizowane niech nie rozpaczają, ponieważ dla nich także mamy atrakcyjną ofertę! Przez cały czas trwania wystawy, proponujemy szereg ciekawych zajęć edukacyjnych:
*
Kuchnia śląska - centrum życia rodzinnego
* Zapomniane sprzęty kuchenne
* Projektowanie na motywach ludowych, czyli przestrzeń dobrze zaprojektowana
* Wielkie pranie w śląskiej kuchni
* Słodka historia piernika
Na zajęcia, zarówno indywidualne, jak i szkolnie zorganizowane, zapisywać można się w
Dziale Edukacji Muzeum Górnośląskiego w Bytomiu, tel. (032) 281 82 94 w.127. Zapraszamy!
(MP)