Po zakończonym, bardzo długim okresie postu, przygotowań, oczyszczania domostwa i okolicy, nadchodziła wreszcie Niedziela Wielkanocna, która była dniem odpoczynku, uroczystego świętowania oraz obfitego spożywania. Ten pierwszy ze świątecznych dni był bardzo poważny. Ludność wiejska pozostawała w swoich domach, w ścisłym gronie rodzinnym – nikogo się nie odwiedzało, ani nie zapraszało. Dziś jesteśmy przyzwyczajeni do świątecznej „zadyszki”, kiedy to w dwa dni musimy odwiedzić szereg ciotek, babek, chrzestnych i pociotków u każdego konsumując „chociaż babeczki kawałeczek”, możemy zatem docenić mądrość ludową, która nakazywała siedzieć we własnym domu. Wynikało to często też z faktu, że w wiejskich gospodarstwach mieszkały wielopokoleniowe rodziny z pokaźnymi gromadkami dzieci, co zapewniało całkiem liczne towarzystwo do świętowania i nie pozostawiało zbyt wielu punktów na mapie ewentualnych odwiedzin.

Tak, jak zaznaczaliśmy w poprzednim artykule, dawniej wszystkie potrawy spożywanie podczas wielkanocnego śniadania musiały być poświęcone. A ze spożywaniem święconego związane są oczywiście ścisłe restrykcje. Należało spożyć wszystko – co do okruszynki, gdyż święcone w żadnym wypadku nie może się „poniewierać”, czyli nie można go wyrzucić. Skorupki święconych jaj, musiały zatem zostać zakopane w ogródku – także po to, żeby wszystko lepiej rosło lub dawano je kurom „aby dobrze niosły”. Również innym zwierzętom do paszy dodawano resztki śniadania lub ciasta.
Po południu dzieci wybierały się na tzw. szukanie zajączka, a dokładniej gniazd zajączka. Zwyczaj ten, był prawdopodobnie pochodzenia niemieckiego. Rodzice wcześniej ukrywali w ogródku, na łące lub w pobliskim lesie gniazdka, które zawierały malowane jajka i łakocie, zadaniem dzieci było jedynie odnaleźć te „słodkie pakieciki”. Zwyczaj przynoszenia słodyczy przez zajączka jest bardzo popularny do dzisiaj, z przyczyn obiektywnych jednak, życie w mieście nie sprzyja ukrywaniu tych słodkich koszyczków na podwórkach wśród blokowisk.

Poniedziałek był dniem o zdecydowanie odmiennym charakterze. Praktykowano cały szereg zabaw i zwyczajów, które były okazją do spotkań towarzyskich, wesołej zabawy, a nawet zupełnie oficjalnych zolyt!
Młodzi chłopcy i dorośli mężczyźni spotykali się w tym dniu na jakimś pochyłym terenie, żeby kulać jajca z górki. Jak sama nazwa wskazuje, zabawa polegała na staczaniu kroszonek z górki (w przypadku braku górki używano deski), tak żeby trafić do wgłębienia w ziemi, tzw. ducki. Właściciel jajka, które trafiło do ducki zgarniał wszystkie jajka, które potoczyły się w innym kierunku. Podobnie, jeśli ustalano wyścigową wersję zabawy, w której jajka „puszczano” jednocześnie i wygrywało to, które pierwsze „dokulało” się do mety.
Inną zabawą z użyciem wielkanocnych malowanych jajek, była gra na wybitki, polegająca zderzaniu kroszonek. Uczestnicy stawali naprzeciwko siebie, a każdy z nich trzymał w dłoni własną kroszonkę, na dany sygnał uderzali nimi o siebie, w wyniku czego jedna kończyła tę konkurencję z popękaną skorupką. Wygrywała oczywiście ta (a właściwie ten – właściciel), która z tego zderzenia wyszła bez szwanku. Nie była to jednak gra powszechnie znana na Śląsku, prawdopodobnie została „sprowadzona” na Śląsk przez repatriantów i osadników z Polski.

Najbardziej znaną wielkanocną zabawą jest zdecydowanie Śmigus-Dyngus, inaczej zwany także Śmiergustem, który czynił z Wielkanocnego Poniedziałku „najmokrzejszy i najradośniejszy dzień w całym roku”. Zwyczajowo oblewano w ten dzień wodą kobiety, a przede wszystkim niezamężne dziewczęta. Badacze dopatrują się początków tego obrzędu jeszcze w czasach pogańskich, kiedy był elementem dawnego święta agrarnego – obrzędowe polewanie, rozpryskiwanie wody ma zdecydowanie związki z działaniem wegetacyjnym pobudzającym przyrodę, nie mówiąc już o tym, że woda polewa się kobiety, czyli siły rodzące.
Charakter i przebieg tego obrzędu na śląskich wsiach najlepiej tłumaczy jego nazwa: śmigus czyli uderzanie gałązką wierzbową i oblewanie wodą oraz dyngować to znaczy: otrzymywać wykup. I dokładnie z tych dwóch elementów składał się ten zwyczaj: mężczyźni polewali dziouchy wodą, a następnie suszyli je czyli chłostali wierzbowymi lub brzozowymi gałązkami splecionymi w tzw. karwacze czy baciki. Polewający (śmierguśnicy) obdarowywani byli przede wszystkim kroszonkami, był to wręcz obowiązek, a chłopak, który nie dostał kroszonki za polewanie, miał prawo czuć się śmiertelnie obrażony. Czasami zapraszano ich do izby na wódkę i kołocza, a wtedy chłopcy oddawali swoje rózgi wybranym dziewczętom (okolice Cieszyna, Beskid Śląski). Wizyta śmierguśników, była właśnie tym momentem, kiedy zolytnicy dostawali od swoich dziewcząt murzyny do napoczęcia. Była to też wyśmienita okazja do rozpoczęcia zolyt, przez okazanie wybranej dziewczynie sympatii w postaci przesadnego oblania wodą. Można też powiedzieć, że stanowił swego rodzaju ocenę moralną ludzi, gdyż pominięcie jakiegoś domu przez dynguśników, było jasnym sygnałem , że jego mieszkańcy z jakiegoś powodu nie są uznawani czy szanowani przez wiejską społeczność. W wielu miejscach na Śląsku przypisywano śmiergustowym zabawom również głębsze, magiczne znaczenie i traktowano jak zabieg gwarantujący szczęście i zdrowie: każda dziewczyna, która została polana wodą i wysuszona karwaczem miała nie tylko cieszyć się dobrym zdrowiem, ale także w ciągu roku wyjść za mąż. Tu należy jednak wspomnieć, że ta wiara często owocowała z wręcz odwrotnym skutkiem, ponieważ znane są przypadki ciężkich chorób a nawet zgonów, dziewcząt, które zbyt obficie oblane zostały zimną wodą w marcowy lub kwietniowy poranek. Z tego też powodu, zwyczaj z czasem łagodniał, a nawet przybierał formę symbolicznego polania dziewczyny perfumami – która to forma częściej występowała w miastach.
Z dyngusem ściśle wiąże się także staropolski zwyczaj chodzenia z kokotkiem (zwanym też kurem dyngusowym), dobrze znany również na Górnym Śląsku. Polegał on na obwożeniu od domu do domu, koguta umieszczonego na wózeczku – najczęściej wykonany był on z drewna i oblepiony pierzem. Na wózeczku, na obrotowej tarczy często umieszczone były także figurki przedstawiające tancerzy i tańczące pary. W niektórych wsiach jednak kokotka, noszono na rękach. Śpiewano przy tym pieśni dyngusowe lub nawiązujące do męki Chrystusa.
Chodzenie od zagrody do zagrody wiązało się oczywiście ze zbieraniem datków w postaci kroszonek lub drobnych sum pieniężnych. Pierwotnym sensem tego zwyczaju było, jak w wielu innych przypadkach, przywoływanie i witanie wiosny. Nikt już jednak nie pamięta tego sensu, a i sam zwyczaj odchodzi w zapomnienie. Wegetacyjny charakter obrzędowości wiosennej przestał mieć takie znaczenie, przyszłe urodzaje (być może niesłuszne), nie zaprzątają już naszych głów – a ci, którym zaprzątają ograniczyli się do racjonalnych metod wpływania człowieka na przyrodę. Niektóre z tych obrzędów trwają jedynie dlatego, że zostały wchłonięte przez obrzędowość kościelną – w formie zmodyfikowanej, skromniejszej i najczęściej pustej. Czasami warto jednak wiedzieć, dlaczego w ramach tradycji, „od zawsze” robimy to, co robimy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz