Wiele księżyców minęło zanim pozbieraliśmy się po niesamowitych, wspaniałych i w ogóle oszałamiających wiadomościach, które dotarły do nas ze Szkoły Podstawowej nr 45 na temat przygód naszej, (nieco pomylonej, ale jakże przez nas uwielbianej), Geneozefy! Jej opiekunowie z wyżej wymienionej szkoły, zafundowali jej przeżycia, którymi mogłaby spokojnie obdzielić wszystkich pracowników naszego Działu, a i tak na łożu śmierci wspominalibyśmy nasze szalone, wspaniałe życie rodem z "Przygód Indiany Jonesa". Zaczęło się wprawdzie od, nieco urażającej dumę czerwcową, ale niezwykle koniecznej degradacji, bowiem nasza Geneozefa wylądowała w przedszkolu… Piszę, że był to regres konieczny, ponieważ ten, chyba najpiękniejszy i najbardziej beztroski etap życia, naszą Geneozefę ominął. A to się nie godzi!

Niestety każda zabawa ma swój kres, więc gdy tylko Geneozefa odnalazła stracony czas (przedszkolny), musiała niezwłocznie powrócić do poważnego życia: szpilki, szminki, fatałaszki i plotki o życiu gwiazd… wiadomo! A tak poważnie, to kto zna Geneozefę, wie że takie rzeczy absolutnie jej nie interesują! A co ją interesuje? No oczywiście biologia! Pracownie przyrodnicze, mikroskopy i wszystkie te śmieszne modele, na których można zobaczyć, jak wyglądają ludzkie ingrediencje. Czerwce na zapleczu biologicznym czują się niemal tak cudownie, jak w korzeniach Czerwca Trwałego, a musicie wierzyć, że tam czują się naprawdę fenomenalnie!Co więcej, pracownia przyrodnicza stwarza niesamowite wręcz możliwości rozwoju życia towarzyskiego – przyjaźń ze świnką morską trwa do dziś (stale wymieniają korespondencję), z papużkami stosunki trochę się ochłodziły, ale wyniknęło to prawdopodobnie z podejrzliwego charakteru jednej z „nierozłączek”. W końcu nie wiadomo, czy ta "Czerwcówa" nie chciała przypadkiem, zagnieździć się z nimi „na trzeciego”, a to byłoby wysoce niewskazane. Przyjaźń z wulkanem… cóż… to był jednak niewypał… Za duże napięcie, nerwowa atmosfera i
w ogóle wybuchowy temperament tego ostatniego uniemożliwiał zbudowanie głębszej relacji.Stosunki jednak pozostały poprawne. Z rybkami przyjaźń się nawiązała, chociaż w warunkach raczej więziennych (Geneozefa ma w tej kwestii pewne doświadczenie), tj. przez szybkę, ale bez słuchawki. Jednak do tej pory kłaniają się sobie na ulicy. Jako tę wisienkę na torcie poznawania Szkoły Podstawowej nr 45, opiekunowie pokazali Geneozefie szkolny skalniak i ogród dendrologiczny – palce lizać!
Już od samego początku okazało się, że to praca niełatwa dla Czerwca. Nikt, absolutnie nikt, nie był w stanie sprowadzić dla Geneozefy uniformu, który by na nią pasował. Pozostało jedynie zrobić sobie zdjęcie przy szafce, pozorując, że właśnie zaraz, za chwileczkę, ów uniform z szafki wyciągnie i przywdzieje z godnością. Całe szczęście z czapką nie było takich problemów, głowa Geneozefy ma odpowiedni rozmiar – dziecięcy, duży. Sama praca natomiast nie stanowiła żadnego problemu, Geneozefa szybko odnalazła się wśród blach, części samochodowych, lusterek, lakierów itp., chociaż nie ukrywamy, że najlepiej odnalazła się podczas przerwy śniadaniowej!Oj tak! Geneozefa lubi jedzenie, dobre jedzenie, dużo jedzenia! Postanowiła zatem „liznąć” nieco (dosłownie, jak i w przenośni) sztuki kulinarnej i zostać Master Czerwcem! Na pierwszy ogień poszło ciasto: mąka, margaryna, śmietanka, cukier… zagniatanie, smarowanie, wykładanie… ciasto i owoce – czyste szaleństwo!
Wszystkie ingrediencje wspaniałomyślnie udzielone Geneozefie przez cudownych opiekunów, nie poszły na zmarnowanie – ciasto wyszło wyborne! Wszyscy skorzystali! Geneozefa nieskromnie zjadła aż cztery kawałki i… wpadła w lekką panikę, związaną z ewentualnym, nieplanowanym i niepożądanym przyrostem tylnej części odwłokowej. Żadna kobieta nie chciałaby tego dla siebie, za to ochoczo życzy tego innym :) Na fali paniki uprosiła opiekunów o zabranie jej do jakiegoś przybytku sportu, w celu spalenia. Opiekunowie okazując współczucie i w ogóle żywiąc całą masę uczuć pozytywnych dla naszego Czerwca zabrali ją do Hali sportowej „Na skarpie”, gdzie aktywności fizycznej zażyła w dawce dużej i satysfakcjonującej. Sami zobaczcie:
Nie poznać ich, nie zobaczyć na własne oczy, nie poczuć klimatu, atmosfery i w ogóle aury tych miejsc byłoby gańbą na miarę gorola z Warszawki.
Geneozefa także odnalazła kilka precjozów „sprzedwojnia” i nie tylko! Oczywiście nie byłaby sobą, gdyby większości z nich nie przymierzyła na miejscu, nawet, jeśli przeznaczenie niektórych z nich, nie miało nic wspólnego z przywdziewaniem ich na siebie!
Cóż… Czerwiec może wszystko!
Druga wycieczka, to pielgrzymka do jednego z najwspanialszych zabytków techniki i jednego z najbardziej charakterystycznych elementów postindustrialnego krajobrazu Bytomia – Elektrociepłowni Szombierki! Elektrociepłownia została powołana do życia przez niemiecki ród Schaffgotsch’ów. Nie wiem, czy wiecie, ale to właśnie ten ród, do którego przy pomocy małżeństwa (stara i bardzo powszechna metoda przejmowania czyjegoś nazwiska :)) weszła nasza Joanna Gryzik, spadkobierczyni majątku Karola Goduli. Historia Joasi, jakkolwiek wspaniała, zostanie przytoczona przy innej okazji, ponieważ obawiam się, że ten wpis niedługo osiągnie rozmiary Ulissesa co najmniej.
(MP)








Brak komentarzy:
Prześlij komentarz