poniedziałek, 30 listopada 2020

Parę słów o czarach, zabobonach i dawnych wierzeniach

 

Kto nie zna Złej Czarownicy z Zachodu
z Krainy Oz?

Magia. Słysząc to słowo macie zapewne skojarzenia z różdżką, lataniem na miotle, panią w spiczastym kapeluszu, Harrym Potterem, ewentualnie panem, który wyciąga białego królika z kapelusza. Magia występuje w książkach, filmach i grach. Jest niezwykłą siłą, którą można wykorzystać w dobrych lub złych celach – kto z nas nie zna opowieści o zaczarowaniu kogoś w żabę?

Nie wiem jednak czy wiecie, ale „magia” dla naszych prapradziadków, którzy żyli 100 i więcej lat temu, była czymś absolutnie realnym. I często była czymś bardzo, bardzo groźnym, przed czym trzeba się było chronić za pomocą specjalnych słów, gestów i przedmiotów.


„Magia” narodziła się prawdopodobnie wraz z człowiekiem rozumnym i towarzyszy mu od zarania dziejów. Przybierała różne formy, miała różne funkcje funkcje i ludzie różnie ją postrzegali i oceniali, w zależności od miejsca i czasu. Zawsze jednak magia wiązała się z przekonaniem, że poza człowiekiem i światem materialnym istnieje coś jeszcze, coś nadprzyrodzonego, co ma wielką moc. I że można to coś przekonać (albo zmusić), by wypełniało nasze życzenia i rozkazy. Co jednak, jeśli magią zaczynały władać istoty złe i złośliwe? Wtedy trzeba było się przed tą magią bronić. Magia więc wiązała się z całą masą zależności, prawidłowości, a przede wszystkim zakazów i nakazów.

Czy czarny kot
naprawdę przynosi pecha?


Dziś takie zachowania nazywamy przesądami, albo zabobonami. Wiemy, że odpukanie w niemalowane drewno nie odczynia pecha, że czterolistna koniczynka nie przynosi tak naprawdę szczęścia, a pęknięte lustro nie spowoduje 7 lat nieszczęść – po prostu jedziemy do sklepu i kupujemy nowe. Skąd więc u naszych przodków taka wiara w nadprzyrodzone zjawiska?


Wyobraźcie sobie, że żyjecie w świecie bez prądu. Nie macie światła, radia, telewizji i internetu. Cała wasza rodzina hoduje rośliny i zwierzęta. I cały czas coś wam grozi - krowom może zabraknąć mleka, kurom może zabraknąć jaj, na rośliny może spaść nieurodzaj w postaci robactwa, suszy, gradów, ulew, burz, wylewów rzeki. Także ludziom grożą różne choroby, a nawet śmierć. Nic dziwnego, że nasi przodkowie byli strasznie podenerwowani. A teraz wyobraźcie sobie do tego wszystkiego, że w życiu naszych prapradziadków nagle pojawia się czarownik albo czarownica, którzy mogą wywołać wszystkie wyżej wymienione nieszczęścia. Oh jej! Jak się przed nimi obronić?

Na szczęście wierzono, że magia podlega pewnym zasadom i regułom. Szczególnie ciekawa jest jedna z nich, którą można sprowadzić do założenia, że „podobne wywołuje podobne”, czyli – mówiąc innymi słowy – że skutek jest podobny do przyczyny. Z tej zasady wynika, że można wywołać jakiś skutek, przez naśladowanie go. Brzmi dziwnie i niezrozumiale? Posłużmy się więc kilkoma przykładami.

Dawniej wierzono, że kobieta będąc w ciąży może wpłynąć na wygląd, zdrowie i zachowanie swojego przyszłego dziecka, poprzez swoje odpowiednie zachowanie i czynności. Często stosowano w tym celu właśnie zasadę podobieństwa. Na przykład:

Suche pęczki lnu - prawda, że są bardzo jasne?

1. podczas swojego wesela i oczepin, panna młoda często patrzyła w czarny od sadzy strop chaty. Po co? Żeby w przyszłości jej dzieci miały równie czarne włosy i oczy. A co, jeśli chciała, żeby jej dzieci miały jasne oczy i włosy? Wtedy wpatrywała się intensywnie w pęczki lnu lub lnianą przędzę.

2. kiedy kobieta była już w ciąży, absolutnie nie wolno jej było patrzeć na brzydkie i nieprzyjemne rzeczy, żeby dziecko się do nich nie upodobniło. Dlatego ciężarne kobiety otaczały się ładnymi przedmiotami, zwierzętami i ludźmi.

3. zapatrzenie się w ogień przez przyszłą mamę mogło spowodować, że dziecko będzie miało czerwone plamy na ciele (jak od oparzenia), a wystraszenie się myszy lub szczura – że dziecko będzie miało myszkę na ciele (czyli mechate znamię).

Króliki są urocze, ale mało która mama by chciała
żeby jej dziecko miało podobnie rozciętą wargę...




4. kobiecie w ciąży kategorycznie zakazywano przechodzenia nad ostrymi przedmiotami, takimi jak nóż, siekiera czy lemiesza od pługa. Nie wolno jej również było rąbać drewna na progu domu. Dlaczego? Żeby dziecko nie urodziło się z zajęczą wargą! (Lepiej też było, żeby nie patrzyła na króliki i zające, tak na wszelki wypadek).

5. natomiast żeby dziecko nie miało zeza, kobieta nie powinna patrzeć przez dziurkę od klucza.


Takich zakazów i nakazów było dużo więcej. Tutaj wymieniliśmy tylko kilka przesądów związanych z ciążą. Jeśli chcecie poznać inne dawne zwyczaje „magiczne”, związane np. ze zdrowiem, z miłością albo z zaklinaniem urodzaju, powinien koniecznie odwiedzić naszą wystawę „Pomiędzy magią a religią”, którą można będzie oglądać do końca marca 2021 roku. 

Informacje o wystawie TUTAJ

Zdjęcia: baza grafik google

wtorek, 10 listopada 2020

Jesień oczami naszych prapradziadków, czyli opowieść o szyciu, wróżbach i wyciu w kominie

Czy wiecie, jak dawniej wyglądała jesień na Górnym Śląsku? Mogłoby się wydawać, że dwieście lat temu ludzie zachowywali się tak samo jak dzisiaj, ale to nieprawda. Przede wszystkim ludzie nie pracowali w korporacjach, ale najczęściej byli rolnikami. Jesienią zboże było już co prawda zebrane, ale to nie oznaczało końca pracy. Zboże trzeba było oddzielić od łodyżek i plew za pomocą cepów, żeby następnie można było zrobić z ziarna mąkę. Używano do tego ciężkich, kamiennych żaren. Poza tym wykopywano ziemniaki i chowano je w specjalnych kopcach, szatkowano i kwaszono kapustę, a także obrabiano len, z którego wyrabiano kiedyś ubrania. Nie było to jednak łatwe. Zebrane łodygi lnu trzeba było namoczyć, a potem połamać je za pomocą międlicy. Nie chodziło jednak o to, by uzyskać małe patyczki, ale żeby „rozłożyć” łodygę lnu, która składa się z długich włókien. Włókna te przypominały potem rozczochrane włosy, dlatego trzeba było je wyczesać specjalnym czesakiem. Po takim zabiegu można było zrobić z niego nici, a następnie materiał, który mógł być wykorzystany do uszycia czegoś. Uf, sporo roboty!

Jesienią z powodu zimna i krótkiego dnia większość prac przenosiła się do domów. Kobiety w tym czasie oddawały się przędzeniu, tkaniu i szyciu. Oznacza to, że z rozczesanego lnu robiły nici, z nich przygotowywały materiał, a następnie szyły z niego ubrania. Gotowe ubrania można było ozdobić haftem (czyli wyszyć nitką jakiś wzór), koronką (robioną ręcznie na szydełku), nadrukiem (używano do tego specjalny drewnianych stempli i odpowiednich barwników), a nawet pomalować farbami (trzeba było jednak bardzo uważać później przy praniu!). 

W domu odbywało się również darcie pierza – dzisiaj poduszki i kołdry są wypchane syntetyczną wełną, a dawniej piórami gęsi. Te pióra były jednak bardzo kłujące, dlatego należało obskubać miękką, puchatą i delikatną część od kłującego, sztywnego środka pióra (stosiny). Nie była to ciężka praca, ale długotrwała i nudna, dlatego w długie jesienne oraz zimowe wieczory wszystkie kobiety z okolicy spotykały się w jednej kuchni, gdzie razem darły pierze, śpiewały i opowiadały sobie różne historie. 

Wróżba andrzejkowa - puszczanie listków
mirtu na wodę

 

 

 

Warto wiedzieć, że dawniej centrum całego domu stanowiła kuchnia. Było tam najcieplej oraz najbliżej do jedzenia, cała więc rodzina chętnie spędzała w niej wolny czas. Często również zapraszano tam gości. W czasie andrzejek dziewczyny, które nie miały jeszcze mężów, spędzały wieczór w kuchni i wróżyły, próbując poznać przyszłość. Chłopcy mieli swój oddzielny wieczór, który nazywano katarzynkami.

Zima była więc dawniej czasem odpoczynku i zabaw. Nie tylko organizowano wieczory wróżb czy spotkania taneczne, ale również czytano i grano na różnych instrumentach.


Zaraz, zaraz… Co to za wycie?

Przed Wami zadanie - czy jesteście w stanie ułożyć nasze puzzle, by poznać tożsamość tajemniczego stwora? Poznacie nie tylko jego imię, ale również wygląd i pewne nietypowe zachowanie. UWAGA: Puzzle można przekładać i obracać. 

PUZZLE znajdziecie TUTAJ

Udało się Wam poznać imię tajemniczego, wyjącego potwora i jego wygląd? To meluzyna. Na pewno wiecie, jak wygląda syrena – to urocza istota będąca pół kobietą, pół rybą, która żyje w wodzie. Słynie też z pięknego głosu i częstego pomagania żeglarzom. A teraz wyobraźcie sobie jej kuzynkę – meluzynę.

Meluzyna jest bardzo podobna do syreny – to również piękna kobieta z rybim lub wężowym ogonem, która jednak nie pływa, tylko lata w powietrzu, kiedy jest bardzo, bardzo wietrznie. Do tego wszystkiego ma dość smutne usposobienie, ciągle płacze, zawodzi i szlocha. Na Śląsk meluzyny przywędrowały prawdopodobnie z Niemiec. Mówi się nawet, że pierwsza znana meluzyna była żoną hrabiego Rajmunda z Poitiers! Kiedy jesienią zaczynał się okres bardzo zimnej, wietrznej pogody, podobno można było usłyszeć, jak meluzyny wyją albo płaczą w kominach. W ten sposób nasi przodkowie tłumaczyli sobie, dlaczego z kominów czasem słychać gwizdy, szelesty, a nawet zawodzenia! Ich zdaniem to meluzyny ukrywały się w środku i odpoczywały przed dalszą podróżą. Chociaż wydawane przez nie dźwięki, zwłaszcza jeśli za oknem było ciemno i złowieszczo, mogły wywoływać gęsią skórkę, to nikt się meluzyn nie bał – nie były one bowiem niebezpieczne, latały tylko po świecie i szukały swoich zagubionych dzieci. Fruwały od domu do domu, od jednej wsi do drugiej, i bez skutku próbowały znaleźć swoje pociechy. Dlatego warto było im trochę pomóc, wkładając do komina albo za okno coś do jedzenia. Ludzie chętnie podrzucali meluzynom kawałki jabłek, trochę orzechów, ziarenek, okruchów bądź zwykłej mąki, żeby mogły się najeść i nabrać sił do dalszych poszukiwań w nadziei, że w końcu znajdą swe pogubione dzieci.

Grafika meluzyny: A. Foks 

Zdjęcie: archiwum MGB