piątek, 21 grudnia 2012

Choinka

Choinka .... pięknie przyozdobione światełkami, gwiazdkami, papierowymi ptaszkami i szklanymi kulami drzewko iglaste - bez niej nie wyobrażamy sobie Świąt Bożego Narodzenia. A czy wiecie, że zwyczaj ten wcale nie jest tak stary?
Legenda głosi, że jako pierwszy ubrał choinkę dla swojej rodziny Marcin Luter a jej wizerunek pojawił się dopiero na obrazach Lucasa Crancha Starszego w 1509 roku. Polacy przejęli ten zwyczaj  pod koniec XVII wieku z tradycji niemieckiej. Pomysł z przystrajaniem drzewka trafił u nas na podatny grunt ze względu na podobieństwo do słowiańskich zwyczajów dekorowania domów w okresie świąt zielonymi gałązkami z drzewa iglastego. Nasze podłaźniki, podłaźniczki czy wiechy, bo tak nazywano ów słowiański zwyczaj w zależności od regionu, chroniły dom i jego mieszkańców od złych mocy i uroków. Podłaźniki ozdabiane były owocami, tradycyjnymi ozdobami i zawieszane u pułapu izby, zazwyczaj czubem do dołu.
Ludność wiejska od wieków przywiązywała ogromne znaczenie do tego zwyczaju wierząc w jego moc ochronną, a my mądrości ludowej ufamy - niejednokrotnie  naukowcy udowadniali, że nasze babcie wiedziały co robią:) Spod gałązek iglastych składamy Wam serdeczne życzenia zdrowia, szczęścia i radości. Niech moc jodłowych gałązek Was chroni! Wesołych Świąt!


piątek, 14 grudnia 2012

Piękne przedmioty w natarciu

Zwykłe pudełko, takie 

przy odrobinie wyobraźni, farb, resztek papieru, w który zwykle pakuje się prezenty, kleju, magicznego lakieru , brokatu oraz suszarki do włosów (która była obiektem prawdziwych batalii) można przerobić na pudełko takie:
 
W obliczu takiego zestawienia nasuwa się tylko jedno pytanie: JAK?!
Wszyscy, którzy byli u nas 8 grudnia na warsztatach pięknych przedmiotów, doskonale znają już odpowiedź na to pytanie dzięki warsztatom prowadzonym przez Pana Wojtka Szczęśniaka. Zanim jednak ją poznali, wysłuchali bardzo ciekawego i pouczającego wykładu Pani Agnieszki z Działu Sztuki, na temat techniki, która nazywa się decoupage. Teraz już wszyscy wiemy, że swoje triumfy święciła na przełomie XVIII i XIX wieku (a następnie przez cały wiek XIX), odpowiadając na potrzeby całych rzesz mieszczan, których nie do końca było stać na kupno drogich, chińskich, lakierowanych mebli lub wynajęcie malarza, który by im na mebelku jakieś Śniadanie wioślarzy (albo coś w tym stylu) namalował. Wobec tego typu trudności, trzeba było sobie radzić inaczej. Jacyś sprytni ludzie wymyślili więc, że zamiast płacić krocie za chińskie oryginały (co dla nas dziś brzmi dziwnie) , można sobie na mebelku nakleić gotowy obrazek, a następnie zamalować go niezliczoną ilością warstw lakieru tak, żeby wtopił się w niego całkowicie. Kobiety do tego stopnia zafascynowały się tą techniką , że w pewnym momencie trochę przesadziły...  zamiast kopii obrazów i obrazków zaczęły wycinać i przyklejać na meblach oryginały!


Na naszych zajęciach nie daliśmy się ponieść fantazji, obrazy zgromadzone w naszej Galerii Malarstwa Polskiego są nietknięte i bezpieczne. Ograniczyliśmy się do mniejszych powierzchni, ciężko pracowaliśmy pokrywając nasze pudełeczka najpierw farbą bazową, potem akrylową, staczając bitwy o dostęp do suszarki, wycinając z papieru wzory, naklejając je na gotowe pudełeczka i na końcu pokrywając to wszystko kolejnymi warstwami lakieru. Drugą warstwę stanowił lakier pękający, dzięki czemu udało nam się uzyskać takie fajne efekty. Po pokryciu pudełeczek lakierami, czekała nas już tylko ostatnia batalia o suszarkę i pokrycie całości brokatem, który grzecznie osadzał się w pęknięciach. Niestety podczas zajęć, nasz wszędobylski aparat odmówił współpracy, kategorycznie żądając, żeby go nakarmić, dlatego mamy jedynie zdjęcia naszych prywatnych dzieł. 




W obliczu takiej tragedii zwracamy się z prośbą do czytających nas młodych adeptów decoupage'u, o przesłanie nam zdjęć swoich dzieł, żebyśmy mogli dołączyć je do naszego archiwum. Mail do naszego działu, to niezmiennie: edukacja@muzeum.bytom.pl. 
Z góry dziękujemy i pozdrawiamy naszych wspaniałych artystów!

sobota, 8 grudnia 2012

Mozaiki odsłona kolejna:)

1 grudnia, jak w każdą pierwszą sobotę miesiąca odbyły się u nas zajęcia z mozaikowania. Z uwagi na okoliczności przyrody i zbliżające się święta, tematyka była głównie świąteczno-bombkowo-choinkowa, ale nie tylko. Możliwości są przecież niezliczone!
Najważniejsze to mieć pomysł i wstępną wizję swojego dzieła. Później trzeba oczywiście znaleźć odpowiednie kawałki płytek, co nie jest zadaniem łatwym, szczególnie dla nas, bo zawsze okazuje się, że najbardziej pożądane są płytki mniejsze/trójkątne/kwadratowe/okrągłe/nie takie jak te, wobec czego latamy z młotkiem, dokładając wszelkich starań, żeby jednym uderzeniem w niesforną płytkę nadać jej pożądany przez młodego artystę kształt.


 Gdy już uda nam się uczynić zadość wszelkim żądaniom, młody twórca staje przed zadaniem odpowiedniego skomponowania obrazka, a następnie przytwierdzenia płytek do sklejki. Gdy upora się z tym zadaniem, po raz kolejny wykraczamy my, czyli mozaikowy team fugujący. Siejemy chaos i zniszczenie  zaciapując wspaniałe dzieła fugą, jednak są to jedynie pozory, ponieważ bardzo szybko naprawiamy to, co "popsuliśmy". Po wielkim czyszczeniu mozaiek pozostaje tylko, zadbać o artystyczne szczegóły (np. poprzez doklejenie dodatkowych kolorowych kamyczków na wierzchu), a następnie zadbać o szczegóły swojej prezencji, ponieważ wiadomo, że nasz wszędobylski aparat, w każdej chwili może dorwać młodego twórcę wraz z jego dziełem i urządzić mu sesję rodem z gali oscarowej:)
 

Na ostatniej mozaice aparat również był aktywny, w związku z czym mamy przyjemność zaprezentować  galerię naszych młodych artystów wraz z ich dziełami:



Dzisiaj 8 grudnia, już za kilka chwil czekają nas warsztaty pięknych przedmiotów. Relacja wkrótce!

środa, 28 listopada 2012

Andrzejkowe szaleństwa!

Puszczanie listków mirtu na wodę

Jesienią życie zwalnia… Przynajmniej kiedyś zwalniało, bo człowiek pracował zgodnie z rytmem natury, a nie na etacie. Ta pierwsza opcja była bardziej roztropna, ponieważ natura mądrzejsza jest od człowieka i wie, co robi. Człowiek natomiast nie wie, co robi i z wiosennej orki (no i jeszcze małej orki jesiennej), przerzucił się na oranie przez cały rok, ku chwale systemu kapitalistycznego. Dość jednak o nas, bo miało być o pradziadkach. Pradziadkowie jesienią słuchali głosu natury oraz głosu zmarłych i było im z tym dobrze. Jesienne obumieranie przyrody, było świetną okazją do refleksji nad przemijaniem oraz do pielęgnowania pamięci o zmarłych. Listopad rozpoczynał się od Zaduszek, które właśnie im były poświęcone i wierzono, że właśnie od tego dnia najbliżsi nam zmarli zaczynają „zjeżdżać” do domu na święta. Oznacza to mniej więcej tyle, że w listopadzie i grudniu przebywali z nami na ziemi i kręcili się po izbach, gotowi do tego, żeby udzielić nam informacji o tym, co nas w życiu czeka. Stąd właśnie listopad i grudzień były miesiącami, w których wróżono na różne sposoby i przy różnych okazjach, ponieważ wróżyć to pytać o swoje losy kogoś, kto ma wiedzę na ich temat, a kto może mieć wiedzę lepszą, niż ci którzy obcują w zaświatach?
Pierwszą i najbardziej znaną okazją były oczywiście Andrzejki! W wigilię świętego Andrzeja, czyli 29 listopada panny zbierały się w kuchni, by tam za pomocą butów, listków mirtu, gąsiorów, kości i innych dziwnych akcesoriów rozstrzygać swoje matrymonialne wątpliwości. Musimy pamiętać, że wyjście za mąż było dla każdej panny sprawą priorytetową, w związku z czym pytania: kiedy, jak, za kogo i czy w ogóle, stanowiły podstawę wróżenia. Tradycyjnym sposobem wróżenia było (i jest z resztą do dzisiaj) lanie wosku lub ołowiu do naczynia z wodą, a następnie odczytywanie z kształtu cienia rzucanego na ścianę przez ten woskowy twór np. zawodu przyszłego męża lub innych interesujących nas informacji. Istniała także grupa wróżb, którą dla ułatwienia zatytułowałabym: która pierwsza? Polegały one na tym, żeby ustalić, która panna jako pierwsza ze zgromadzonego towarzystwa wyjdzie za mąż. W tym celu przestawiano buty od kąta izby aż do drzwi – który pierwszy przekroczył próg, ten pierwszy wyjdzie za mąż, znaczy się nie but a właścicielka. Do wróżb tego typu, należało także wróżenie z gąsiora (dzięki Bogu nie z wnętrzności a jedynie z podejmowanych przez niego decyzji). Dla nieobeznanych gąsior wygląda mniej więcej tak :

Na tym niewinnie wyglądającym ptaszysku spoczywała wielka odpowiedzialność, albowiem dziewczęta ustawiwszy się w krąg, oczekiwały od niego konkretnych deklaracji. Wpuszczały skołowane zwierzę w środek, a ta do której podszedł miała wyjść za mąż jak pierwsza. Jakby wykorzystywania ptaków było mało, do innej wróżby wykorzystywano także ssaki, konkretnie w formie psa. Pies również był postawiony przed ciężkim wyborem, ponieważ każda z panien rzucała mu kość (bywało też, że umieszczały te kości w różnych zakątkach kuchni), a ta kość, na którą on się rzucił w odwecie, pierwsza wychodziła za mąż. Znaczy się panna, która z rzeczoną kością miała jakieś powiązania.

Innym rodzajem wróżenia, były wróżby, które odpowiadały na pytanie: czy wyjdę w tym roku za mąż? , opcje były zwykle dwie – tak lub nie. „Tak” było odpowiedzią pożądaną i padało gdy: puszczone na wodę dwa listki mirtu zetknęły się ze sobą, rzucony przez ramię but upadł czubkiem w stronę drzwi lub objęte na szerokość ramion przęsła płotu dawały w sumie liczbę parzystą. Panny zwykle reagowały wtedy entuzjastycznie, w innym przypadku miny był nietęgie, bo oznaczało to, że na męża będą musiały jeszcze trochę poczekać.

Rzucanie buta
Wróżby mogły również zdradzić inne szczegóły dotyczące przyszłego męża. Zaczynano skromnie, bo od pierwszej litery imienia, którą odczytywano z rzuconej przez ramię skórki jabłka. Bardziej dociekliwe panny mogły przed zaśnięciem umieścić pod poduszką karteczki z imionami kawalerów, by po przebudzeniu wylosować jedną z nich a ona w podzięce udzielała informacji na temat pełnego imienia wybranka. Jeśli bardziej niż imię, interesował pannę stan posiadania przyszłego męża, pod poduszkę zamiast karteczek wkładała trzy kawałki drewna – jeden cały pokryty korą, drugi w połowie z niej odarty, a trzeci całkiem gładki. Ilość kory na patyku, który o świcie wyciągnęła spod poduszki, świadczyła o zamożności kawalera. Przy czym gładki bardzo wyraźnie kojarzył się z określeniem „goły”. Bywało, że pannę interesowała strona świata, z której przyszły mąż miał nadejść, w takim przypadku trzeba było: wyjść na dwór, potrząsać płotem, wypowiedzieć odpowiednią formułę (np. „Płocie, płocie trzęsę cię; święty Andrzeju proszę cię; choćby o jednym oku, aby tylko w tym roku”), a następnie nasłuchiwać, z której strony zaszczeka pies. Biorąc pod uwagę natężenie hałasu wytwarzanego przez pannę podczas tych zabiegów, zawsze znalazł się jakiś pies, który nie wytrzymał napięcia i uznał, że interwencja głosowa jest konieczna, tym samym wyznaczając kierunek, w którym panna przez kolejne dni, tygodnie, miesiące (lata?) wyglądała narzeczonego.

Potrząsanie płotem
Z grubsza tyle, jeśli chodzi o panny. Nie wszyscy wiedzą natomiast, że panowie także bawili się w podobny sposób, tylko w innym terminie. Męski odpowiednik andrzejek, to tzw. katarzynki, które miały miejsce wieczorem z 24 na 25 listopada. Wróżby były podobne, interesujący jest natomiast fakt, że panowie zamiast migać się od ślubu, również byli zainteresowani wywróżeniem sobie przyszłej małżonki. 
W naszej świetlicy muzealnej bawiliśmy się w koedukacyjnym towarzystwie 24 listopada. Przestawialiśmy buty, puszczaliśmy listki na wodę, odczytywaliśmy swoje przeznaczenie spod kubków, pod którymi ukryły się symbole: bogactwa (moneta), małżeństwa (obrączka) oraz stanu duchownego (różaniec). No i oczywiście laliśmy też wosk odczytując z cienia swoje przeznaczenie! Trzeba zaznaczyć, że w przeciwieństwie do pradziadków, dzisiejsza młodzież nie jest skłonna do zbyt uległego godzenia się z losem, dlatego w większości wypadków wróżby były powtarzane tak długo, aż ich wynik był dla pytającego satysfakcjonujący. Cóż... czasy się zmieniły, a fakt, że oramy cały rok widocznie upoważnia nas do stawiania życiu i losowi twardych warunków.


P.S. Jeśli czytają nas jacyś wielkoduszni posiadacze zdjęć z naszych muzealnych andrzejek, bardzo bylibyśmy wdzięczni za przesłanie wybranych fotek na nasz adres mailowy: edukacja@muzeum.bytom.pl

środa, 21 listopada 2012

PIENIĄDZE!!!!!

Pieniądze. Temat niezwykle gorący, zawsze aktualny i pracownikowi instytucji kultury zupełnie obcy. Oczywiście dlatego, że przecież kulturę "robi się" z powołania ;)
Pieniądze, jak się nam wydaje czasem, towarzyszą nam od zarania dziejów. I to prawda: wydaje się nam. Kiedyś ludzie zamiast sobie płacić pieniędzmi wymieniali się różnymi towarami. Nie było wtedy maklerów giełdowych, doradców finansowych itp dziwnych zawodów, bo w takim świecie tacy fachowcy funkcjonowaliby co najwyżej jako źródło protein. Liczyło się to, co kto umiał zrobić przydatnego. Np. jak kto hodował krowę, to kto inny np. szył ubrania. No i ten co szył dostawał krowę, a ten co hodował ubranie. W takiej starej książce Iliada niejakiego Homera można np. spotkać informację, że zbroja kosztowała 9 wołów. Zboże z kolei było często takim wygodnym "pieniądzem", bo go można było dosypywać ile się za co należy.
Innym "pieniądzem" była sól w formie okruchów - stąd do dzisiaj mówimy, ze słono za coś trzeba zapłacić. Ale tak naprawdę pieniądze zrobiły furorę od chwili, gdyż zaczęto je robić z metalu w Chinach, Indiach i rejonie obecnej Turcji. A potem i w Europie. Zdarzało się, że co bardziej bojaźliwi albo zapobiegliwi chowali posiadane pieniądze w garnkach i zakopywali - taka wczesna forma banku, tylko bez procentów. Bywało też, że zapominali gdzie, albo umierali, zanim mogli je odkopać. Takie skarby często znajdują dzisiaj archeolodzy, a wiele z nich można zobaczyć w Muzeum Górnośląskim w Bytomiu na wystawie Skarby średniowieczne Wielkopolski. Jeżeli zechcecie skorzystać z naszego oprowadzania/lekcji dowiecie się także więcej o historii pieniądza aż do czasów kart kredytowych. Będziecie mogli zobaczyć, jak je kiedyś produkowano, a nawet zakupić specjalnie dla Was i na waszych oczach wybijany przez mincerza pieniądz. Jest on bezcenny, czyli nic za niego nie kupicie. Nie pasuje też do automatów z kawą, colą czy innych, ale jest fajną pamiątką. No i powiemy wam, co robić, gdybyście (nie daj Bóg) taki skarb znaleźli, czyli jak uniknąć wieloletniego więzienia za przywłaszczenie dobra narodowego. :)
Nasza ekspozycję możecie oglądać do 17 lutego 2013 r.

wtorek, 20 listopada 2012

Sztuka niekoniecznie dla arystokratów

Nauki o sztuce nigdy dość! Najpierw trzeba nauczyć się ją szanować, poczekać na rozbudzenie zainteresowania a fascynacja powoli sama napłynie. Tak było przynajmniej w moim przypadku:) Pomimo faktu, że opowiadam o obrazach w Muzeum dzieciom oraz dorosłym już od 10 lat, nigdy nie przestałam zgłębiać się w tą tematykę. 
Tym bardziej z radością przyjęłam nową propozycję Działu Sztuki naszego Muzeum (przypominam Muzeum Górnośląskie w Bytomiu, które o obrazach mówi ciągle i ciągle na nowo). Nasza koleżanka - Agnieszka Bartków - zaproponowała  nietypową formę poznawania malarstwa światowego: poprzez zbiory wielkich kolekcji.
Kolekcje światowe odzwierciedlają pasje ludzi, ukazują niezwykłą determinację w tworzeniu wartościowych zbiorów, niejednokrotnie burzliwe historie kryjące się za obiegiem dzieł sztuki. Pokazują wrażliwość samego kolekcjonera, zdradzają jego specyficzny sposób patrzenia na świat. Spojrzenie na sztukę nie jako linearny rozwój, lecz z punktu widzenia jednostki gotowej walczyć o pokazanie piękna widzianego ze swojej perspektywy.
21 listopada o godz.16.30 w świetlicy Muzeum (wejście od ul. Piłsudskiego) rozpocznie się kolejny z cyklu wykład, tym razem poświęcony kolekcji Henry Clay Fricka.
 Henry Clay Frick urodził się w grudniu 1849 roku i już w wieku 22 lat, wraz z trzema wspólnikami, stworzył w Stanach Zjednoczonych firmę zajmującą się uzyskiwaniem koksu z węgla kamiennego. Wkrótce stał się jej jedynym właścicielem. Już jako młody i bogaty przedsiębiorca zaczął tworzyć jedną z najcenniejszych kolekcji dzieł sztuki. Nie jest ona może największa pod względem ilości, ale na pewno jest najlepsza jakościowo.
Historie życia wielkich kolekcjonerów  pokazują, że są pasje, o które warto walczyć i są sposoby, aby na te pasje zgromadzić odpowiednią ilość pieniędzy:)

środa, 14 listopada 2012

Muzyka - klasyka

I po raz kolejny zapraszamy dzieciaki na koncert w Muzeum Górnośląskim w Bytomiu. W sobotę 17 listopada o godzinie 11.30 łagodzić będziemy obyczaje w Domu Muzyki - cyklicznym spotkaniu organizowanym przez Śląskie Towarzystwo Muzyczne wraz z nami. Usłyszeć będzie można utwory Bacha, Vivaldiego i Schuberta a dźwięki z różnych instrumentów wydobywać będą: Irena Kalinowska-Grohs (skrzypce), Barbara Pakura (fortepian) oraz Aleksandra Batog (altówka). Ta ostatnia pani wydobywać też będzie z siebie głos, jako że poprowadzi cały koncert i objaśni, dlaczego Vivaldi wielkim artystą jest.

Czyli reasumując: 17 listopada, w sobotę o 11.30 w sali im. Gorczyckiego w Muzeum przy ul. W. Korfantego 34 spotykamy się aby posłuchać muzyki. A że cały program dofinansowała Gmina Bytom, to i wstęp jest wolny.


PS. Wiem, że zdania nie zaczyna się od "I po raz kolejny", ale miało to nadać wyraz artystyczny:).

wtorek, 13 listopada 2012

Zostać mistrzem mozaiki

Gaudi - moje skryte marzenie zobaczenia dzieł artysty, który swą wyobraźnią i pasją potrafił wykreować miasto, nadać mu nową tożsamość... spełniło się. Zderzenia marzeń, opowieści z rzeczywistością, nie skończyło się w moim przypadku rozczarowaniem. W dalszym ciągu trudno mi uwierzyć, że wizja jednego człowieka może wzbogacić miasto z wielowiekową tradycją - nawet samą Barcelonę.



Jednym z największych atutów Gaudiego była konsekwencja w działaniu. Inspiracji do tworzenia szukał w naturze i jest ona obecna w każdym zaprojektowanym przez niego elemencie: od detali, krzeseł po projekty elewacji i wnętrz kamienic. Co istotne, Katalończycy kontynuują dzieło Gaudiego wprowadzając jego projekty  w przestrzeń miasta, chociażby pod postacią płytek chodnikowych będących replika posadzki z Casa Milo. Podobno musieli długo dojrzewać do takich decyzji, ale liczy się efekt końcowy (w naszych miastach trudno spotkać taki sposób działania stąd moje fascynacje).

Dodać należy, że wszystkie elementy idealnie wpisują się w krajobraz bądź wnętrza i tworzą z nimi harmonijna całość. Gaudi nigdy nie konkuruje z historią - on ją tylko dopełnia tworząc trzecią wartość.

Mozaiki Gaudiego z Parku Güell również naśladują proste motywy roślinne. Niczym pnącza oplatają każdy wolny skrawek przestrzeni kolorową kompozycją. Gaudi unika linii prostych (to kolejna konsekwencja w jego twórczości, w której wszystko faluje) i świadomie rezygnuje ze zdecydowanych kontrastów. W kompozycjach zdecydowanie króluje kolor niebieski we wszystkich jego odmianach, który sąsiaduje z żółtym, pomarańczowym, zielonym, brązowym. Kolory dobierane są więc na zasadzie kolorów sąsiadujących na kole barw lub znajdujących się w tej samej ćwiartce, nigdy po przeciwnej stronie. Zdecydowany kontrasty  (zielono - czerwony) znalazłam tylko na jednym detalu, w pozostałych przypadkach kolory dopełniające występują w rozbielonych odcieniach (błękit+różowy) lub stanowią jedynie drobne, pojedyńcze akcenty kolorystyczne.


Każdy tworzony element mozaiki składa się z dużej ilości odcieni, niekiedy dodawane są małe akcenty koloru sąsiadującego. Zabieg ten widzimy chociażby w motywie słonecznym (czerwone drobiny na żółtym tle) lub w tłach (połączenie różnych odcieni niebieskiego i zielonego). Co ciekawe, kolory te niejednokrotnie przechodzą jeden w drugi, tworząc równocześnie większą dynamikę (a wszystko to po to, aby skupić nasz wzrok:)



3 listopada, jak w każdą pierwszą sobotę miesiąca z mozaikowaniem zmierzyli się nasi mali "poszukiwacze artystycznych wrażeń". Czy poszło im tak jak Gaudiemu? Oto kilka przykładów -  oceńcie sami:)


poniedziałek, 5 listopada 2012

Obraz a słowo

Obraz a słowo - dylemat, jaki trapi dzisiaj młodzież i w ogóle świat. Czyli, czy obejrzeć film, czy przeczytać książkę na przykład. Albo jak opowiedzieć komuś, o czym był film. Albo, jak w naszym konkursie opisać obraz malarski. Żeby go opisać, trzeba najpierw zobaczyć a potem, raz że znaleźć słowa odpowiednie, a dwa odkryć, co właściwie w tym obrazie siedzi. Czyli, że np. z przodu koń a z tyłu budynek, i że ten koń to nie koń tylko metafora współczesnego społeczeństwa albo odbicie wnętrza autora. Albo, że koń.
Dlaczego warto wziąć udział w naszym konkursie? Ano chociażby dlatego, że samo zakwalifikowanie się do niego to już duża rzecz. Wystarczy wspomnieć, że nigdy nie zakwalifikowali się: Jan Miodek, Paulo Coelho, Umberto Eco a nawet Joan Rowling. A ty możesz. 

Konkurs z grubsza polega na tym, że co roku z Galerii Malarstwa Polskiego MGB wybieramy jeden obraz a młodzież przygotowuje jego opis. Najlepsze z nich są potem zebrane w książeczkę, która może być kapitalną pamiątką i argumentem w dyskusji z przyszłym, osobistym dzieckiem/wnukiem, na temat konieczności nauki (jako empiryczne wsparcie dla "ja w twoim wieku").
A poniżej macie pełny regulamin z terminami, telefonami, adresami i całym tym nawigacyjnym balastem. (trzeba kliknąć "czytaj więcej" poniżej. Chyba, że ktoś woli stąd )

 



wtorek, 30 października 2012

Neurochirurgia dyni

Dynia. Taki większy pomidor. I twardszy. No, w zasadzie dużo większy. Jak arbuz, tylko bardziej suchy w środku. Generalnie pomarańczowy kolorystycznie zarówno na powierzchni jak i w głąb. Po łacinie Cucurbita pepo L. Służy do jedzenia i do zabawy, a z zabaw z dynią, oprócz zrzucania jej z np. dużej wysokości najbardziej znane jest Halloween. Halloween przywędrowało do nas z ojczyzny Coca Coli i Jerrego Springera, ale nie wymyślił go ani Bill Gates ani Steve Jobs ani nawet Bruce Willis. Wymyślili go kilka tysięcy lat temu druidzi celtyccy, czyli kapłani/szamani ludu zamieszkującego tereny Francji a potem, kiedy ich Rzymianie pogonili, także Wysp Brytyjskich. Najbardziej znany to oczywiście Panoramix, kolega Asterixa i Obeliksa.

Test miny

Jednym za świąt, jakie Celtowie obchodzili było święto Samhain, przypadające na 31 października. Tego dnia odchylała się wielka tarcza Skathach i nasz świat łączył się ze światem zamieszkiwanym przez duchy przodków, przyszłych pokoleń oraz wszelkie demony, upiory i prawdopodobnie Freddiego Krugera. Całe to towarzystwo po przejściu przez barierę szlajało się po wzgórzach i wrzosowiskach Irlandii np, utrudniając życie porządnym obywatelom. A że siła perswazji na nich nie działała lud wybrał taktykę "na przeczekanie" - czyli żeby nie przeszkadzać i nie rzucać się w oczy. Jednym z elementów dekoracyjnosymbolicznych Samhain była rzepa, w której rzezano otwory na wzór ludzkiej fizis (znaczy oczy, paszczę i - jak kto się jeszcze przy rzepie nie zaciął - dziurki nosowe.) Potem w takim wypatroszonym warzywie stawiano świeczkę i całość robiła za lampkę a w wymiarze symbolicznym za błędny ognik, oznaczający duszę zabłąkaną z drugiej strony z racji braku znajomości nawigacji. Nawet się to nazywa: Jack-o'-Lantern. "Jack" dlatego, że wedle legendy z takąż lampką błąkać się miał pewien farmer, którego ani w niebie ani w piekle nie chcieli. Istnieją dwie wersje legendy: na Scrudge'a i pijacka, ale w obu bohater łazi z lampką z rzepy.
Rzepa jest niemożebnie twarda, więc potem zamieniono ją na dynię.
Samo święto jako Halloween powędrowało tak z 200 lat temu wraz z emigrantami z Irlandii do USA a stamtąd powędrowało sobie na cały świat, gdzie rosną dynie. No i do nas też.
Właśnie w ostatnia sobotę w Muzeum grupka dzieciaków miała okazje wykonać własną, niepowtarzalną dynię, mogącą robić w domu za bibelot. Procedura jest następująca:

  • otwieramy czaszkę od góry (wykrawając czubek)
  • dokonujemy neurochirurgicznej ingerencji palcyma lub czym kto może, celem pozbycia się zawartości dyni
  • rysujemy na dyni szkic tego, co tam chcemy wyrzezać
  • rzezamy 
  • wkładamy lampkę-świeczkę do komory po "mózgu" dyni
  • cieszymy się

Ponieważ liczba chętnych przekroczyła nasze najśmielsze, chcemy podziękować wszystkim rodzicom, którzy przy preparowaniu dyń nam bardzo pomogli. A na zdjęciach widzicie całe to pandemonium.

PS: dynię można też zjeść, ale kto by tam marnował taki kawał warzywa.