środa, 29 kwietnia 2020

Jak dobrze się urodzić i... umrzeć - rytuały przejścia w kulturze ludowej.

Zwyczaje związane z narodzinami i śmiercią, podobnie jak inne towarzyszące ważnym momentom przejścia można podzielić na trzy etapy: przygotowania,  punkt kulminacyjny oraz obrzędy mające doprowadzić do pomyślnego zakończenia przejścia. Narodziny i śmierć mają liczne wspólne elementy, w których rozpoznać można cechy magii sympatycznej, co postaramy się wykazać. Zacznijmy jednak od początku. O ile kwestia przygotowań do narodzin dziecka nie nastręcza większych problemów – można się zorientować, że coś jest na rzeczy i ile mniej więcej czasu zostało do rozwiązania – sprawa przygotowania się do własnej śmierci jest  nieco bardziej kłopotliwą. Jednak w kulturze ludowej utrzymywało się przekonanie, że można sobie zasłużyć na „dobrą śmierć”, czyli taką, która się zapowie i pozostawi czas na niezbędne przygotowania. Jak się więc przygotować do rzeczonego przejścia?

Przygotowanie

Ciężarna kobieta, oprócz przestrzegania zasad wynikających ze zdrowego rozsądku i podstawowej troski o zdrowie, powinna przestrzegać bardziej tajemniczych zakazów oraz stosować konkretne zabiegi magiczne, osadzone w magii sympatycznej, czyli działającej przez podobieństwo lub przez kontakt. Ich  przestrzeganie ma zapewnić dziecku szczęście, urodę, zdrowie lub pomóc w uniknięciu niepożądanych cech. Tak więc, „zapatrzenie się” na różne cechy ludzi, zwierząt lub przedmiotów, może spowodować przeniesienie ich cech na dziecko np. patrzenie na ludzi brzydkich lub kalekich. W żadnym wypadku nie należało też patrzeć na zmarłych (dziecko będzie blade i chorowite), na zwierzęta, żeby nie miało wyłupiastych, żabich oczu, końskich zębów itp. Patrzenie przez małe otwory mogło wywołać zeza u dziecka, a „zagapienie” w jedno miejsce – tępotę. Również kontakt ciężarnej z pewnymi przedmiotami może mieć wpływ na dziecko – nie wolno przekraczać/przechodzić pod sznurem lub łańcuchem, a także okręcać nici czy sznurka wokół dłoni, żeby pępowina nie okręciła się wokół szyi dziecka. Przekraczanie dyszla lub innych drągów również grozi komplikacjami przy porodzie, związanymi z poprzecznym położeniem dziecka. Ciężki poród może spowodować również siadanie na progu lub kamieniu. Interesujące są zakazy związane z noszeniem różnych rzeczy w fartuchu – jeśli będą to jaja, dziecko wyłysieje a od kartofli będzie chorować na wrzody. Przenoszenie zwierząt grozi oczywiście nabyciem ich cech lub znamion. Obecność znamion na ciele człowieka tłumaczono właśnie zachowaniem matki w czasie ciąży – tzw. myszki były efektem noszenia zwierząt, kopania zwierząt lub przestrachu na widok np. myszy. Podobnie czerwone plamy miały być efektem spojrzenia na pożar lub ogień i dotknięcia jakiejś części ciała, na której później u dziecka występowała owa plama. Nieproporcjonalnie wielka głowa u dziecka spowodowana była tym, że matka będąc w ciąży jadła prosto z garnka lub piła z dużego naczynia. Widzimy zatem, że okres ciąży był decydujący dla wielu cech dziecka, a magicznymi właściwościami kontaktu lub podobieństwa tłumaczono głównie cechy niepożądane, ułomności, defekty zdrowia i urody a także komplikacje porodowe, czyli ciężkie do wytłumaczenia zdarzenia losowe, które musiały jednak znaleźć swoje wyjaśnienie.

Tak, jak zaznaczyliśmy we wstępie, właściwe przygotowanie do własnej śmierci jest sprawą dużo bardziej skomplikowaną, ale możliwą. W śląskiej kulturze ludowej utrzymywało się przekonanie, że dobrzy ludzie, zasługują na dobrą śmierć, natomiast śmierć nagła i gwałtowna spotyka przede wszystkim ludzi, którzy nie wiedli „dobrego” życia. Śmierć dobra, jest natomiast na tyle uprzejma, że zapowiada się dając konkretne „znaki”, które ludzie potrafią właściwie odczytać. Do znaków należy na przykład wycie psa ze spuszczoną głową, mruczenie pod oknem białego kota, rycie kreta w kierunku od domu do bramy, sowy krążące wieczorem koło domu, w tym pohukiwanie sowy „pójdźki”, w którym można dosłyszeć wezwanie „pójdź, pójdź”. Ptaki uderzające o szybę dziobem interpretowane były, jako śmierć, która „pcha się do domu”. Zapowiedzi śmierci czytało się również z niecodziennych  i samoistnych zjawisk, jak pęknięcie glinianego garnka, szklanego naczynia, lustra, spadnięcie obrazu ze ściany czy otwarcie się drzwi, a także wszelkie trzaski, pukania i szurania, które nie mają jasnej i widocznej przyczyny. Śmierć zapowiada się również w snach – tych o śmierci, dole w ziemi, ale także o słomie, wiórach, brudnej wodzie oraz wypadających zębach. Jako zły omen interpretuje się także zgaśnięcie świecy podczas obrzędów kościelnych – o czym pisaliśmy w poprzednim artykule. Osoba, która została w ten sposób „poinformowana” o zbliżającej się śmierci, powinna koniecznie dobrze się do niej przygotować, co miało oznaczać przede wszystkim uporządkowanie wszystkich ziemskich spraw oraz wydanie dyspozycji dotyczących pogrzebu i pochówku. Pozałatwianie wszystkich spraw było bardzo istotne, gdyż gwarantowało spokój duszy w zaświatach i domowników w opuszczonym przez zmarłego domu. Dlatego też w kulturze ludowej zaobserwować możemy wielką zapobiegliwość, szczególnie wśród ludzi starszych, którzy nieraz z dużym z wyprzedzeniem przygotowują sobie ubrania do trumny, dokonują jej zakupu (trzymane na strychach trumny, nie były zjawiskiem rzadkim czy niecodziennym), spisują lub instruują bliskich we wszystkich sprawach związanych z tzw. „ostatnią wolą” oraz dbają o pojednanie się ze wszystkimi, z którymi  byli poróżnieni. Interesujące jest tłumaczenie zjawiska polepszenia się samopoczucia u chorych na kilka dni przed śmiercią – mówiono wtedy: „polepszyło mu się na śmierć”, co miało pozwolić choremu na pozałatwianie wszystkich wyżej wymienionych spraw.

Moment

Sam moment – porodu i śmierci – jakkolwiek kluczowy i kulminacyjny, stanowi najkrótszy z wyróżnionych tu etapów, ale tak jak one obfituje w praktyki o charakterze magicznym. Zaczyna się od działań, które mają na celu przyspieszenie lub złagodzenie samego momentu „przejścia” – w obu przypadkach są to doświadczenia graniczne, związane z bólem i cierpieniem, nie dziwi więc, że lud wypracował sobie sposoby, które miały owo doświadczenie łagodzić. Inną cechą wspólną, jest także przekonanie, że nie powinny się one odbywać w samotności, a obecność bliskich w tym czasie odgrywała dużą rolę. W przypadku porodu oczywiste było, że przy rodzącej powinna znajdować się osoba wykwalifikowana, która pomoże w pomyślnym przebiegu porodu – mogła to być akuszerka, przygotowana przez oficjalne szkoły dla położnych, zwana na Śląsku habamą (hebamą, hejbamą), ale zdarzało się także, że przy porodzie asystowała tzw. babka lub babicula – była to starsza, doświadczona, nie posiadająca jednak żadnych oficjalnych uprawnień, kobieta ze wsi. Przy porodzie obecne były także kobiety z rodziny – teściowa, matka chrzestna, siostry bądź szwagierka. Męża wzywano tylko w przypadku przedłużającego się porodu. Żeby poród przyspieszyć zalecano ciężarnym potrząsanie owocującym drzewem, a z bardziej przyziemnych działań – pracę fizyczną.


Podobnie w przypadku śmierci, stosowane były praktyki, które miały ją złagodzić, a sam moment zgonu najlepiej, żeby odbywał się w obecności wszystkich domowników. Gdy śmierć przychodziła w nocy budzono wszystkich obecnych w domu, tłumacząc to także swego rodzaju zapobiegliwością: „żeby śmierć się nie pomyliła”.  Domownicy zgromadzeni przy posłaniu umierającego odmawiają modlitwy a umierającemu wkłada się do ręki zapaloną gromnicę „aby oświecił sobie drogę do wieczności”. Żeby śmierć była lżejsza, należało usunąć wszelkie pióra spod głowy umierającego, czasem nawet kładziono go na rozścielonej na ziemi słomie. Dawano mu też do wypicia trzy razy po trzy łyżki wody święconej, które miały być „ostatnim pokarmem na drogę do wieczności”. Wody święconej oraz święconych ziół używano także do kropienia konającego, aby odegnać od niego złe siły, które zwykle czyhają na ludzi w momentach przejścia (z tych samych powodów termin porodu powinien do samego końca pozostać tajemnicą). Śmierć postrzegano jako moment oddzielenia duszy od ciała, dlatego w pokoju umierającego często uchylano drzwi lub okno, co miało ułatwić duszy opuszczenie ciała i lot w zaświaty.

Zakończenie przejścia

Gdy dokonał się główny akt przejścia, podejmowano cały szereg czynności, które miały je pomyślnie zakończyć. Ten trzeci etap obfituje w wiele różnorodnych praktyk związanych z przyjmowaniem nowego członka do społeczności oraz zapewnianiem mu powodzenia i pomyślności, a w przypadku śmierci – godnym pożegnaniem oraz ułatwieniem duszy podróży w zaświaty, które w wyobraźni ludowej, niewiele różniły się od ziemskiego życia. Właśnie w celu tego ułatwienia, tuż po zgonie rozwiązywano wszystkie supły w ubraniu, aby „dusza się nie zaplątała”. Część praktyk przy zgonie miała u swego podłoża  wiarę w „zaraźliwość” śmierci, dlatego też zasłaniano lustra, okna czy inne szklane przedmioty, w których zmarły mógłby się odbić, ponieważ wtedy „pokazuje się dwóch umarłych”, zmarłemu zamyka się oczy, „żeby nikogo nie wypatrzył”, brodę zaś podwiązuje się chustką, żeby „nikogo nie wywołał” – gdyby tego nie dopilnowano, w niedługim czasie mogłaby nastąpić śmierć kolejnego członka rodziny. Również z powodu owej „zaraźliwości” miejsce, w które wylewana była woda obmyciu zwłok, nie było obojętne. Należało ją wylać tam gdzie nikt nie chodzi, ani nic nie rośnie – kontakt z taką wodą mógłby bowiem spowodować nieszczęścia. W okolicach Raciborza praktykowany był nieco inny zwyczaj, natomiast jego podłoże było takie samo – wodę wylewano w koleiny na drodze, ponieważ wóz, który po niej przejedzie „przerywa śmierć”. Zabiegi pośmiertne wiązały się także z koniecznością godnego pożegnania zmarłego i pożegnania się ze zmarłym. Śmierć była obecna w życiu wiejskim w sposób bardzo naturalny, zmarły przebywał w domu do samego pogrzebu – umyty, ubrany i przygotowany do pogrzebu, spoczywał w trumnie ustawionej „na marach”, czekając na odwiedziny i pożegnania.  Trumna musiała być ustawiona nogami w stronę drzwi, u jej wezgłowia stawiano krzyż, po bokach świecie, które powinny palić się bez przerwy, naprzeciw ustawiano naczynie ze święconą wodą i kropidło, cały pokój przystrajano też kwiatami i zielenią. Do samej trumny wkładano wiele przedmiotów o różnym, niemniej bardzo konkretnym przeznaczeniu – niektóre z nich, jak chleb, pieniądze, gałązka piołunu lub wierzbowe gałązki z wielkanocnej palmy mają ułatwić wędrówkę „na drugą stronę”, inne miały służyć mu w zaświatach, tak jak służyły na ziemi np. okulary do czytania, fajka, przybory do szycia itp. To wyposażenie zmarłego wiąże się z wyobrażeniami o wielkich trudach, jakie czekają duszę, zanim dotrze pod bramę św. Piotra oraz o niezmienionej formie cielesności i trybu życia, jaki się w tych zaświatach prowadzi. Jak już wspomnieliśmy, powszechny był zwyczaj odwiedzania zmarłego i żegnania się z nim – traktowano go jako obowiązek, a uchybienie mu było bardzo źle widziane. Odwiedzający kropią zmarłego wodą święconą  i odmawiają modlitwy. Symboliczne dotknięcie dłoni zmarłego podczas takiej wizyty miało oznaczać, że wszystkie sprawy między nim a odwiedzającym są rozwiązane. Wieczorami najbliżsi krewni i sąsiedzi gromadzą się i czuwają przy zwłokach do północy. Kulminacyjnym punktem czuwania i modlitw jest oczywiście ostatni wieczór przed pogrzebem, zwany „pustym wieczorem” lub „opłakaną nocą”, na który zapraszany jest często także tzw. śpiywok albo przewodnik żałobny, a czuwających częstuje się kołaczem i kawą.


Przy praktykach poporodowych najważniejsze było symboliczne przyjęcie dziecka do rodziny oraz cały szereg zabiegów mających zapewnić dziecku wszystko to, co wyobrażano sobie jako szczęście w życiu. Oprócz tego odnajdujemy także praktyki związane z wiarą w „zaraźliwość” – tym razem życia. Nowe życie miało moc przekazywania swej życiowej energii, innym żywym  organizmom – stąd pojawiające się gdzieniegdzie zwyczaje zakopywania łożyska w chlewie lub pod drzewem owocowym. Również tutaj kąpiel odgrywała ważną rolę a zabiegi przy niej stosowane miały być decydujące dla przyszłych losów dziecka. Poczynając od odpowiedniej temperatury wody, by dziecko nie było gwałtowne i nerwowe (co pięknie obrazuje przysłowie „w gorącej wodzie kąpany”),poprzez symboliczne dodatki dorzucane do wanienki – moneta, obrączka, woda święcona, napar z poświęconych ziół, jajko, które miało zapewnić dostatek, siłę i zdrowie, mleko aby dziecko miało jasną cerę czy źdźbło słomy aby zapewnić dziewczynce długie, piękne warkocze. Woda po kąpieli, przez kontakt z dzieckiem, pozostawała z nim w rodzaju więzi, dlatego również tutaj istotne było, gdzie zostanie wylana – najlepiej na trawę lub drzewo „aby dziecko było bujne i rosło w górę”. Po kąpieli dziewczynki można było wylać ją także na kwiaty, aby zapewnić jej urodę. Ciekawe są, występujące w różnych rejonach całkowicie odmienne interpretacje wylewania takiej wody na drogę – na Opolszczyźnie absolutnie nie należy tego czynić, żeby ludzie dzieckiem nie pogardzali, „nie deptali po nim”, natomiast w okolicach Raciborza, wylanie wody na drogę zapewniało dziecku sympatię wśród ludzi.

Bardzo ważnym elementem obrzędowości urodzinowej był moment symbolicznego przyjęcia nowo narodzonego dziecka do rodziny. Dawniej to akuszerka, po wykąpaniu noworodka podawała go ojcu ze słowami: „pocałuj dziecko, bo to twoje” lub „mosz tu synka (dziouszka), czy uznajesz je za swoje?”. To ojciec był postacią, która za sprawą swojej odpowiedzi, przyjęcia dziecka na ręce i pocałunku, decydowała o recepcji dziecka do rodziny, kładł je następnie przy matce, która także je całowała.  Jeżeli dziecko miało starsze rodzeństwo, dawano je także do pocałowania rodzeństwu, żeby w ten sposób zapewnić miłość między nimi. Zwyczaj przyjęcia do rodziny, czasem przyjmował bardziej wymowny charakter, kiedy to położna kładła dziecko na ziemi przed progiem lub koło pieca, skąd, na znak uznania miał podnieść je ojciec. Normą były tez dary dla akuszerki – częstowano ją piwną zupą i kwaterką słodkiej wódki, a w późniejszym czasie – już kiedy porody odbywały się w szpitalu – zwyczaj utrzymał się w nieco zmienionej formie, w której ojciec odbierając położnicę i dziecko ze szpitala wręczał położnej mały upominek w postaci kwiatów, słodyczy lub niewielkiej sumy pieniędzy. Było to podziękowanie za opiekę, ale także zabieg, który miał zapewnić dziecku powodzenie w życiu: „jak od początku dobrze na dziecko patrzą, to będzie miało szczęście”. 
Cały okres przejścia i „zadomowienia” się nowej istoty na tym świecie trwa sześć tygodniu po urodzeniu i kończy się tzw. wywodem. Do tego czasu należy ściśle przestrzegać szeregu nakazów i zakazów, jest to bowiem okres szczególny – nie tylko decydujący dla dalszych losów dziecka, ale także niebezpieczny, ponieważ właśnie wtedy na dziecko czyhają wszelkiego rodzaju „złe moce”. Przede wszystkim dziecko do czasu wywodu nie powinno ani na chwilę zostać samo, gdyż taka sytuacja sprzyjała mamunom – demonicznym istotom, które zabierały dziecko, pozostawiając na jego miejsce podciepa. Również przedmioty, które wkładano dziecku do kołyski miały je chronić – najczęściej była to flaszeczka ze święconą wodą, różaniec czy książeczka do nabożeństwa. Włożenie długiej nici pod poduszeczkę miało zapewnić długie życie. Do dzisiaj utrzymał się natomiast zwyczaj wiązania przy łóżeczku lub przy wózku czerwonej wstążeczki, która miała „zatrzymać złe spojrzenie” potencjalnej czarownicy. Kołysanie pustym wózkiem lub kołyską groziło dziecku bólem głowy, z kolei spoglądanie na nie od tyłu, „przez głowę” – zezem. Interesujące są także wytyczne dotyczące suszenia pieluch – nie można tego robić na piecu, bo w przyszłości dziecko bardzo szybko niszczyłoby ubrania, ani pozostawiać na dworze po zachodzie słońca, ponieważ wtedy mogłoby owiać je złe powietrze i sprowadzić na dziecko „niespokojny sen”. Dość silne i do dzisiaj spotykane są przesądy związane z obcinaniem dziecku włosów i paznokci, które to czynności również miały mieć wpływ na rozwój dziecka. Obcięcie włosów przed pierwszym rokiem życia groziło zatrzymaniem rozwoju umysłowego i „krótką pamięcią”, natomiast zbyt wczesne obcięcie paznokci miało w dziecku wyzwolić skłonności do kradzieży. Tak jak zbyt szybkie wyniesienie z domu, skłonności do włóczęgostwa. Jak można zauważyć większość ludowych nakazów i zakazów opierała się na prostych skojarzeniach i analogiach. Z pewnością charakteryzowały się one wiarą w ogromny wpływ okresu niemowlęctwa na całe życie człowieka oraz w siłę sprawczą rodziców i opiekunów. Okres „przejścia” zamykał wspomniany wcześniej wywód, czyli ceremonia w kościele, która powinna się odbyć w sześć tygodni po narodzinach. Nie był to jeszcze chrzest, chociaż później zaczęto łączyć te dwie ceremonie. Wywód był swego rodzaju aktem błogosławieństwa dla matki i dziecka, który odbywał się najczęściej w towarzystwie jakiejś krewnej oraz akuszerki lub babki.

Zakończeniem rytuałów związanych ze śmiercią jest również ceremonia kościelna czyli nabożeństwo pogrzebowe i pochowanie zmarłego na cmentarzu. Wynoszenie trumny z domu i droga do kościoła są czasem, kiedy dopełnia się jeszcze rytuałów związanych z ostatnim pożegnaniem zmarłego. Trumnę zamyka się przed wyniesieniem jej z domu przez tzw. tregerów lub nosaczy. Wieko powinni przybijać ludzie obcy, żeby oszczędzić zmarłemu przykrości, spowodowanej tym, że „rodzina nie chce go już więcej widzieć”. Trumnę wynosi się oczywiście „nogami do przodu”. Powszechny był także zwyczaj trzykrotnego opuszczania trumny na każdym progu oraz wypowiadania przez niosących słów „zostańcie z Bogiem”, na co zgromadzeni odpowiadają „idź z Panem Bogiem”, co było symbolicznym pożegnaniem zamarłego z domem. Na podwórzu odbywają się jeszcze krótkie przemowy pożegnalne oraz modlitwy. Z całym gospodarstwem, zmarły żegnał się poprzez trzykrotne zatrzymywanie oraz cofanie karawanu w bramie. W tym czasie w domu otwierano wszystkie okna i drzwi, żeby ułatwić duszy zmarłego opuszczenie domostwa, często także okadzano cały dom jałowcem lub innymi ziołami, „aby nie straszyło”. Tak, jak w orszaku ślubnym, tak i w kondukcie żałobnym obowiązuje określony porządek, według którego jest on formowany. Na początku szli mężczyźni niosący krzyż i chorągiew żałobną, następnie bractwo różańcowe ze świecami oraz dzieci i młodzież z wieńcami i kwiatami, dopiero za nimi idzie ksiądz z ministrantami, za którymi toczy się karawan otoczony żałobnikami, czyli ubranymi na czarno mężczyznami, za karawanem podąża rodzina i pozostali uczestnicy pogrzebu. Podczas mszy żałobnej, jak podczas każdego obrzędu z uwagą obserwowano świece – jeżeli jedna z nich zgasła, znaczyło to, że któryś z uczestników pogrzebu wkrótce umrze. Wśród ludu śląskiego panowało przekonanie, że w drodze z kościoła na cmentarz ciężar trumny rośnie, można spotkać różne wytłumaczenia tego faktu. W niektórych regionach mówi się, że jest to ciężar grzechów, które się na niej wieszają, gdzie indziej wierzono, że to sam zmarły „przyciska” trumnę, ponieważ „nie chce iść do dziury”. Najpopularniejsze jednak było wierzenie,  że trumna staje się cięższa, ponieważ w czasie ceremonii kościelnych dusza, która do tej pory krążyła po okolicy, wraca do ciała, a w zaświaty ulatuje dopiero po zakończeniu „przejścia”, czyli w momencie kiedy na cmentarzu, już po złożeniu trumny do ziemi, rzuci się na nią trzykrotnie ziemię a dzwony przestaną bić.


Zwyczaje związane z narodzinami i śmiercią zostały opisane w jednym artykule, ponieważ, jak możemy zobaczyć mają wiele wspólnych cech. Należą do tak zwanych rytuałów przejścia i niewątpliwie zdarzają się w życiu tylko raz – raz się rodzimy i raz umieramy. W obu tych sytuacjach nasze „przejście” uzależnione jest od właściwego i skrupulatnego postępowania osób nam bliskich. Właśnie ich działania i przestrzeganie znanych wszystkim i przekazywanych z pokolenia na pokolenie zakazów i nakazów miało gwarantować najwyższą jakość bytowania – tu na ziemi lub tam w zaświatach. Widzimy też, że istotną częścią tych życiowych momentów są ceremonie kościelne, a podczas rytuałów pojawiają się akcesoria ściśle związane z wiarą katolicką – różaniec, woda święcona, święcone zioła itp. Nie przeszkadza to jednak w powszechnym praktykowaniu zabiegów magicznych, czyli takich, które mają na celu wywarcie realnego i bezpośredniego wpływu na jego przebieg oraz późniejsze konsekwencje. Jest tak dlatego, że w obrzędowości ludowej myślenie magiczne i religijna żarliwość dopełniały się wzajemnie, tworząc niepowtarzalny zbitek wierzeniowy.

sobota, 25 kwietnia 2020

Relaks istotą tworzenia, czyli jak czerpać radość z zabawy z farbami?

Za oknem krajobraz jest coraz piękniejszy, zieleń dobija się do naszych okien, warto więc przypomnieć nasze wakacyjne zajęcia inspirowane naturą. Dziś porozmawiamy o samym procesie tworzenia i o różnych technikach malarskich, które mogą być dla Was nie tylko inspiracją, ale co najważniejsze, są proste i sprawią  Wam niesamowitą frajdę z samego tworzenia. Zabawa z farbami pozbawiona jest kategorii wiekowych: świetnie sprawdza się jako fascynujące zajęcie zarówno dla 3-latków, jak i jego dorosłych rodziców. Spróbujecie?


Pierwsze zadanie, to znaleźć odpowiednią inspirację. Nie chodzi tu o  motywy, kopiowanie cudzych
obrazów, ale o udowodnienie samemu sobie, że w taki sposób można malować, że nie zawsze trzeba być biegle wyćwiczonym w sztuce rysunku, aby stworzyć wiekopomne dzieło, że zwyczajne mieszanie kolorów może dać niesamowite efekty i zaangażować nasz umysł. Oczywiście to przełamywanie barier potrzebne jest przede wszystkim osobom dorosłym: to my czujemy w sobie najwięcej oporów i presję oceny. Trzylatkowie malują swobodnie łącząc i mieszając kolory intuicyjnie. Przedszkolacy też nie mają oporów przed dołączeniem do kreatywnej zabawy, ale już w tym wieku zaczyna się mimowolny proces porównywania naszych dzieł do efektów pracy kolegi, szukanie autorytetów, powielanie schematów. Argument: maluję w taki sposób portret/słoneczko/drzewko, bo np. Wiktoria tak maluje, jest dominujący i często pozostaje z nami do końca życia ograniczając nasze zdolności kreacyjne, wpędzając nas w schematy i miłość do linii, a jednocześnie budując w nas  kompleksy i bark wiary w nasze twórcze możliwości.


Dlatego pędzle w dłoń i do dzieła!  Potrzebne są: farby akrylowe (lub inne płynne w tubie lub butelce), czarna i biała kartka, pędzel. Na koniec dowiecie się jeszcze o alternatywnych zabawach z użyciem balonu, gąbki lub końcówki zużytej butelki po wodzie mineralnej.
Nasze zajęcia "Od morza do chmur i z powrotem" rozpoczęliśmy od zbadania, w jaki sposób
Fragment obrazu Aleksandra Gierymskiego "Domy nad Kanałem".
malowana jest woda na obrazach słynnych malarzy.



Przyglądaliśmy się oczywiście detalom. Odkryliśmy, że na niektórych obrazach woda jest malowana długimi pociągnięciami pędzla od prawej do lewej strony, na innych wprost przeciwnie: za pomocą drobnych uderzeń, energicznych kresek. Zwracaliśmy uwagę na to, że kolor wody nigdy nie jest czysty i jednolity: woda, która najbardziej przypomina nam nasze wspomnienia znad  morza czy jeziora malowana jest wieloma kolorami. Obok odcieni niebieskiego pojawia się zieleń, biel, czasem pomarańcz, czerwień. Co ważne, czasami kolory mieszają się ze sobą, ale częściej przechodzą płynnie z jednego w drugi... takie obrazy, które mają największą ilość zaskakujących dla oka rozwiązań, są przez nas odbierane jako dynamiczne, wzburzone.
Fragment obrazu Juliana Fałata "Domy nad Kanałem"
Oczywiście tylko od nas zależy, czy wolimy energiczne fale na wodzie, czy spokojny pogodny dzień, podczas którego woda przybiera dość jednolity kolor. Jednak również wtedy musimy pamiętać o "dorzuceniu" drobnych poziomych linii w pastelowych kolorach, tak, jak na naszym przykładzie obok zaczerpniętym z obrazu Juliana Fałata (Muzeum Górnośląskie w Bytomiu, całość prezentowana w poście z 1 kwietnia).


Niebo na obrazie Jana Stanisławskiego



Naszym obserwacjom zostały poddane również fragmenty nieba. I tu odkryliśmy dużą
różnorodność. Porównajcie zresztą sami:

Niebo na obrazie Józefa Pankiewicza








Po dokonaniu takich obserwacji gotowi jesteśmy do pracy. Ćwiczenie jest proste, znane i lubiane przez artystów. Weźcie czarną kartkę papieru. Połóżcie ją poziomo. Wyobraźcie sobie, że ma na niej być widoczna tylko woda. Wolicie, żeby była jasna czy tajemniczo mroczna? Spokojna czy wzburzona? Tylko od Was zależy, jaka będzie.
Wyciśnijcie z tuby niewielka ilość koloru niebieskiego, dodajcie kropkę zielonego, białego. Spróbujcie rozprowadzić farbę od prawej do lewej strony pozostawiając smugi różnych kolorów. Miejscami, jeśli poczujecie taką potrzebę, dodajcie odrobinę innych kolorów. Zobaczcie, jak się one ze sobą łączą.
W taki sam sposób pomalujcie białą kartkę: tym razem jednak tworzycie niebo, użyjcie więc znacznie więcej koloru białego.

Teraz pora na połączenie dzieła. Przyłóżcie kartki do siebie w taki sposób, aby woda nachodziła niebo. Czy brakuje Wam czegoś w obrazie? Może to będzie zachodzące za woda słońce? Albo góry? Jeśli chcecie stworzyć widok z morza proponuję oderwać górny pasek wody na całej długości w taki sposób, aby tworzył bardzo nierówną powierzchnie szerokości od 1 cm do 4 cm. Oderwany fragment przyklej do kartki z niebem w połowie jej wysokości. Następnie ponownie dołóż kartkę z wodą, tym razem do podstawy czarnego paska i przyklej ją. W ten sposób, Waszym oczom ukaże się zatoka a na horyzoncie tajemniczy, czarny ląd. Czy zabawa z farbami nie jest zaskakująca?


Kolejną zabawą, do której chcę Was namówić jest tworzenie morza i nieba z wykorzystaniem ... nadmuchanego balonika i obciętej końcówce plastikowej butelki. Najpierw wylej trochę niebieskiej, białej i zielonej farby na talerzyk. Przypilnuj, żeby kolory znajdowały się obok siebie. Następnie zanurz  nadmuchany balon w kolorowej farbie i odciśnij na papierze kilka razy. Balon zostawi ślady różnych odcieni i faktur. Tą technika stworzysz wodę.









Od góry "namalujemy" delikatne niebo. Aby je stworzyć przygotuj miksturę. Naszykuj dwie miseczki z wodą. Wlej do nich odrobinę płynu do mycia naczyń, a następnie dodaj do pierwszej niewielką ilość niebieskiej farby, do drugiej niewielką ilość czerwonej farby. Z końcówki po butelce zrób lejek. Za jego pomocą zrobimy kolorowe bańki, które stykając się z naszą kartką zostawią na niej delikatne smugi koloru. W ten sposób stworzymy niebo.










Jeśli chcesz, możesz narysować i wyciąć z papieru stateczek, który następnie dokleisz do obrazu. Czyż nie pięknie wygląda Twoje dzieło?
Najważniejsze  jednak jest to, aby jego wykonanie przyniosło Ci radość. Powodzenia!


piątek, 24 kwietnia 2020

Co w trawie piszczy? Część 4

Co ma wspólnego czubek, puste przestrzenie i nagroda za najlepsze aktorstwo?

Jeśli wybierzecie się na jakąś otwartą przestrzeń, na przykład na duże pole czy na podmokłą łąkę, być może dostrzeżecie ptaki wielkości gołębia ze śmiesznym, lekko zakręconym czubkiem na głowie. To czajki. Podobnie jak bociany, czajki uznawane są za symbol zbliżającej się wiosny – przylatują bowiem do nas jako jedne z pierwszych ptaków wędrownych i od razu rzucają się w oczy. I nie chodzi tylko o wspomniany czubek. Czajki z daleka wydają się być biało-czarne. Jeśli jednak przyjrzycie się dokładniej, dostrzeżecie, że mienią się na zielono, purpurowo, a może nawet złoto. Warto wiedzieć, że zarówno samce, jak i samice, wyglądają dokładnie tak samo i trudno zgadnąć, które jest które.

W pustej przestrzeni pól i łąk doskonale widać ich powietrzne wyczyny – istni z nich akrobaci.  Nie tylko nurkują i pikują, ale także koziołkują i wykręcają beczki. Loty tokowe, którymi panowie chcą zachwycić swoje wybranki są nadzwyczaj imponujące. W czasie latania można łatwo zauważyć, że ich skrzydełka wygięte są w kształt przypominający literkę „M”. To jedne ze sposobów rozpoznania czajki w locie.

Jest jednak jedna rzecz, która powinna nas zastanowić. Czajki unikają wszelkich nierówności terenu – ma być płasko i równo, bez pagórków, dołków, a krzewy i drzewa, które zasłaniają widoczność, są ich zdaniem całkowicie nie do przyjęcia. W takim razie, skoro czajki tak lubią żyć na otwartej przestrzeni, to gdzie gniazdują? Często wydaje się nam, że wszystkie ptaki budują gniazda w koronach drzew. Nic bardziej mylnego. Wiele gatunków, w tym czajka, buduje swoje gniazda na ziemi i właśnie tam składa i wysiaduje jaja. Chociaż trzeba przyznać, że w przypadku czajki trudno mówić o gnieździe z prawdziwego zdarzenia. To raczej nieosłonięte zagłębienie w ziemi, lekko wyścielone trawą, najczęściej w otoczeniu niskich roślin, które nie będą krępowały ptakom ruchów. Nie wygląda to na bezpieczne miejsce do spania, a już szczególnie do wysiadywania jaj. Czajki są jednak innego zdania.

Przede wszystkim czajki czasem tworzą kolonie lęgowe. To oznacza, że różne pary zakładają gniazda w bliskim sąsiedztwie i razem wypatrują ewentualnych zagrożeń. Biada lisowi, lub innemu drapieżnikowi, który próbowałby się zakraść do takiej kolonii. Czajki natychmiast zbiorą się w grupę i wspólnie zwymyślają i zakrzyczą napastnika, a nawet na niego napadną, dziobiąc go boleśnie i przeganiając gdzie pieprz rośnie.

Ale co z tymi czajkami, które nie gniazdują w kolonii, tylko samodzielnie próbują ochronić swoje gniazdo i znajdujące się w nich jaja? Czajka stosuje nietypową broń – aktorstwo. Za swoją teatralną grę powinna wręcz dostać Oscara lub inną wysoką nagrodę. Mianowicie dostrzegają zbliżającego się drapieżnika czajka ucieka od gniazda na pewną odległość, ale nie żeby ratować własne piórka, tylko by zacząć dramatyczną grę. Czajka udaje, że jest ranna, lub w inny sposób jest niezdolna do lotu. Oczywiście robi to tak, by agresor od razu ją zauważył i szybko zrozumiał, jakim jest łatwym do złapania kąskiem. Kiedy drapieżnik zaczyna zbliżać się w kierunku „nielatającej” czajki, ta oczywiście stopniowo oddala się od gniazda, wciąż zawodząc i grając skrzywdzoną przez los. Sztuczka jest ciągnięta tak długo, aż czajka uzna, że odciągnęła drapieżnika wystarczająco daleko i gniazdo jest już bezpieczne. Wtedy bez trudu zrywa się do lotu i odlatuje zająć się swoimi jajkami, a pechowy drapieżnik musi obejść się smakiem.

Fot. Witalis Szołtys

środa, 22 kwietnia 2020

Obudziła się arystokracja!

Z nastaniem ciepłych wiosennych dni uaktywniło się życie. Drzewa zaczęły pokrywać się liśćmi, ptaki rozpoczęły swoje trele. Z zimowego snu wybudziła się również osia arystokracja czyli „królowe matki”. „Królowe” brzmi dumnie, bo rzeczywiście to one będą głowami swoich rodzin, tymi od których zależy ich istnienie. Całą zimę spędziły schowane przed chłodem by teraz założyć nowe rodziny. Zaczną same, w pojedynkę budując swoje imperia. Na początku małe gniazdko na kilkanaście podwładnych (córek robotnic), ale z czasem odejdą od prozaicznych zajęć by skoncentrować się tylko na składaniu jaj i powiększaniu kolonii. Za kilka miesięcy już nie będzie ich kilkanaście tylko kilkaset – kilkaset uzbrojonych w żądła, oddanych rodzinie, żeńskich wojowniczek.
Dlaczego to może być dla nas ważne? Bo ich sukces może się okazać dla nas wielkim kłopotem. Choć ich rola w przyrodzie wydaje się nieoceniona, to jednak obecność tych owadów w naszym bezpośrednim sąsiedztwie może budzić lęk i uzasadnione obawy. Jedną osę można bez problemu przepędzić, kilkuset już nie. To ostatni moment by temu zapobiec. Pamiętajcie, żeby sprawdź strychy, wloty do otworów wentylacyjnych, dylatacje, domek letniskowy i inne zabudowania, czy nie kręci się tam osia mamusia. Obecnie jej jedynym celem jest znalezienie miejsca do założenia gniazda i nie poprzestanie póki tego nie zrobi. Teraz jest najlepszy moment by temu zapobiec. Wystarczy umieścić przy wszelkich wlotach siatkę o odpowiednio małych oczkach, by owad się nie przedostał i równocześnie zachować cyrkulacje powietrza. Niby prosta rzecz, jednak corocznie setki osób latem skarżą się na przykre sąsiedztwo. Gdy się zorientowali było już zbyt późno i zbyt niebezpiecznie.
To jedna z metod by, parafrazując, i człowiek był szczęśliwy, i osa cała :)

Fot. Witalis Szołtys

sobota, 18 kwietnia 2020

Już jest blisko... Weselisko!

Zolyty

Okazji do poznania czy okazania zainteresowania przyszłej partnerce czy partnerowi było na śląskiej wsi co najmniej kilka – związane były najczęściej z dniami świątecznymi oraz na inne sposoby odmiennymi od codziennych, jak na przykład dni jarmarków czy odpustów. Co więcej, były one przez wszystkich młodych ludzi rozpoznawane jako takie, wobec czego często wiązały się z nimi wielkie nadzieje. Śląska wieś dysponowała własnym kodem zachowań, które nie pozostawiały wątpliwości, co do zolytnych intencji i. Podczas śmiergustu sympatię okazywano poprzez obfite polanie dziewczyny wodą. Nieco później, w nocy z 30 kwietnia na 1 maja, można było postawić przed jej domem umajonie drzewko na wysokiej żerdzi. Również podczas odwiedzin kolędników czy karnawałowych przebierańców szukano okazji do okazania zainteresowania np. smarując dziewczynie twarz sadzą czy płatając inne, mniej lub bardziej wyszukane, żarty. Możemy pokusić się o stwierdzenie, że okazywanie zainteresowania przy pomocy różnego rodzaju zaczepek czy tak zwanych „końskich zalotów” ma długą i tradycyjną tradycję. Dziewczyna oczywiście na zaloty odpowiadała lub nie – początkowo również w sposób symboliczny np. odwdzięczając się śmierguśnikowi wyjątkowo piękną kroszonką, (czasami ozdobioną także jakąś miłosną sentencją), oraz zaproszeniem na kołocza i wódkę.

Można było też skorzystać z nieco bardziej tradycyjnego i bezpośredniego sposobu na rozpoczęcie zolyt, mianowicie wizyty w domu dziewczyny i zapytania bardziej wprost. Na przełomie XIX i XX wieku owo dręczące pytanie, często w imieniu kawalera zadawał swat, inaczej zwany klytą, bereźnikiem czy kmotrem. Byli to ludzi świetnie zorientowaniu w życiu wsi i panujących stosunkach, odznaczali się zdolnością pięknego mówienia, szacunkiem wśród społeczności  i najczęściej prawdziwą pasją do kojarzenia małżeństw. Taki swat, składając wizytę w domu dziewczyny miał na celu zareklamowanie kawalera, ukazanie go w jak najlepszym świetle oraz uzyskanie zgody na oficjalne zolyty, czyli bywanie w domu panny,  zabieranie jej na zabawy oraz inne oficjalne sposoby okazywania sympatii.

Zaręczyny

Okres zolytów według wszelkich założeń powinien zakończyć się propozycją małżeństwa. W XVIII wieku zaręczyny miały bardzo uroczysty przebieg o bogatej symbolice  Do domu przychodził kawaler w towarzystwie jakiegoś męskiego krewnego lub właśnie swata i całą akcję rozpoczynano od znaczącego pytania, które miało określić stosunek rodziny do sprawy zaręczyn. Pytanie to brzmiało: czy w tym domu nie mają czegoś do sprzedania? Tak postawione pytanie, a także wielkokrotne odgrywanie scen sprzedaży, handlu, targu można traktować jako relikt znanego w kulturze zjawiska dysponowania losami kobiety przez ojca oraz transakcji, którą niegdyś było wydawanie córki za mąż. Narzeczona kryjąca się między kobietami przyjmowała od narzeczonego guldena lub talara, dając mu w zamian woniaczkę lub chusteczkę o wartości 10 groszy srebrnych. Gdy podali sobie dłonie, „umowa” została zawarta, a za jej złamanie groziła kara pieniężna. Gdy wszyscy się dogadali i wyrazili wszelkie potrzebne zgody następowała część radosna połączona ze spożywaniem alkoholu przyniesionego przez kandydata. Od tego momentu rozpoczynają się intensywne przygotowania, których zwieńczeniem jest ślub i wesele

Tydzień później odbywało się spotkanie rodzin narzeczonych, podczas którego należało omówić wszystkie szczegóły związane z nadchodzącym weselem. Spotkanie to nazywano: zmówinami, smowami, umowami i często połączone było także z tzw. oględami czyli pokazywaniem rodzinie narzeczonego gospodarstwa, dobytku i wyprawy przygotowanej dla narzeczonej. Wydatki poniesione na organizacje wesela i życia młodych po ślubie były ściśle określone – rodzinna panny młodej odpowiada za przygotowanie przyjęcia, na którym alkohol oraz inne napoje zapewnia rodzina pana młodego. Młodzi powinni zostać też wyposażeni przez swoje rodziny na nową drogę życia, zwyczajowo panna młoda dostaje od rodziców umeblowanie kuchni, pokoju stołowego, pościel, bieliznę oraz zestaw ubrań, natomiast pan młody wnosił do małżeństwa umeblowanie sypialni. Dość ściśle określone były także okresy w roku, kiedy można było wyprawiać wesela. Przy ustalaniu daty należało zatem wziąć pod uwagę, że z pewnością nie powinno się urządzać go w czasie żniw, w listopadzie (który jest miesiącem deszczów i zmarłych) czy w maju (który jest miesiącem maryjnym oraz zdominowanym przez czarownice). Najlepsze terminy, związane z rytmem życia i wypełniającymi je zajęciami przypadały na okres po żniwach – od sierpnia do października  oraz okres karnawału.


Gdy zostaną już ustalone takie kwestie jak termin ślubu, zobowiązania rodzin, wielkość wesela oraz lista gości, należało teraz ich wszystkich zaprosić. Narzeczeni zapraszali gości osobiście, w niedzielę po południu – po ogłoszeniu pierwszej zapowiedzi. Dawniej zaproszenie było ponawiane przez drużbów w niedzielę poprzedzającą wesele – było to bardzo uroczyste wydarzenie, które nie mogło przejść niezauważone. Drużbowie objeżdżali wieś konno lub obchodzili pieszo, ubrani w uroczyste stroje – niczym w dzień weselny, śpiewali pieśni bądź zapraszali przy pomocy wyszukanych mów okolicznościowych – był to jeden z wielu zabiegów mających na celu „promocję” wesela przed całą wsią. Jest to w końcu wydarzenie niecodzienne, radosne, o charakterze zdecydowanie pokazowym, które z pewnością zostanie ocenione przez całą wiejską społeczność. Dlatego też takie elementy jak zapraszanie gości, wymiana podarunków oraz kołaczy, przedweselek oraz przejście orszaku weselnego były rzeczą publiczną, a wyraźne znaczenie ich przebiegu w przestrzeni wiejskiej stawało się kwestią honoru i prestiżu.

Zwyczajem który w jakiejś formie przetrwał do dziś jest roznoszenie ciasta zaproszonym gościom, chociaż oczywiście dawniej był on bogatszy i dużo bardziej złożony. Kołacze, które wręczane były na 3-4 dni przed weselem gościom wypiekane były z produktów, które sami goście dostarczyli wcześniej w ramach „poczty” czy też „posyłki”. Były one roznoszone w ściśle określonej kolejności, poczynając od gości najbliższych i najważniejszych. Jednak w całym tym ciastowym przedsięwzięciu najważniejsza była wzajemna wymiana kołaczy pomiędzy rodzinami młodych, która w niektórych regionach odznaczała się prawdziwie widowiskowymi cechami, gdy kucharki urządzały „komedyję” (Racibórz) biegnąc przez całą wieś po to, by zdążyć dostarczyć kołacz, zanim zrobi to druga strona. Mówiono, że strona, która zwycięży w tej rywalizacji będzie rządziła w małżeństwie. Warto wspomnieć  też o bogatej symbolice ozdób, które znajdowały się na takim kołaczu. Wspominały też o niej posłanki, które w długich przemowach wyjaśniały wszelkie zawarte na nim znaczenia i życzenia. Znaczyły zarówno kolory: biały – niewinność, czerwony – miłość, żółty – zazdrość (jako ostrzeżenie), jak i kształty: pokrzywa – nieporozumienia i palące słowa, które należy przetrwać i znieść cierpliwie, ciernie – przeciwieństwa losu, które należy jak wyżej, wielość kwiatów jako wielość potomstwa, połączone pierścionki – nierozerwalność i nieskończoność miłości. Zasada wzajemności podczas obdarowywania czymkolwiek miała zapewnić trwałość i nierozerwalność małżeństwa.

Przedweselek

Również do dzisiaj praktykowany jest zwyczaj żegnania stanu kawalerskiego i panieńskiego, aczkolwiek przybrał obecnie zupełnie inną, jedynie rozrywkową, formę wieczoru panieńskiego i kawalerskiego. „Przedweselelek” był oczywiście okazją do zabawy i radosnego świętowania, ale nie obywał się bez zabiegów magicznych mających na celu zapewnienie szczęścia przyszłym małżonkom. Pan młody, jego koledzy i drużbowie spotykali się w celu „przepicia kawalerki”, co i dzisiaj cieszy się dużym zainteresowaniem i praktykowane jest z pełnym zaangażowaniem. W domu panny młodej odbywało się natomiast spotkanie druhen, które zajmowały się przygotowywaniem plastycznych akcesoriów weselnych, pleceniem mirtowych wianków oraz oczekiwaniem na przyjście trzaskających skorupy.
Polterabend, bo o ten zwyczaj chodzi, został przejęty w XIX wieku od ludności niemieckiej i polegał na wieczornych wizytach w domu panny młodej znajomych i innych życzliwych ludzi, często poprzebieranych i urządzających hałaśliwe widowisko, zwieńczone jeszcze bardziej hałaśliwym tłuczeniem skorup, czyli butelek i starych naczyń. Tłuczenie szkła i naczyń miało na celu odstraszenie wszelkich złych mocy, które ze szczególnym upodobaniem prześladują ludzi szczęśliwych lub mających wkrótce doświadczyć wielkiego szczęścia jakim z założenia jest własny ślub. Miały też na celu zapewnienie tego szczęścia w przyszłości, a im drobniej się potłuką, tym większe miało ono być. Potłuczone resztki sprzątała panna młoda udowadniając w ten sposób, że będzie dobrą i pracowitą gospodynią. Trzaskający byli częstowani kołaczem, a w niektórych wypadkach cała akcja kończyła się zaproszeniem do domu na wspólną zabawę.

Dzień weselny

Drużbowie
Czyli dzień do którego zmierzały wszystkie te przygotowania miał bardzo ściśle określony harmonogram i obfitował w niezliczoną ilość obowiązków i zaleceń, których należało przestrzegać. Rankiem, w dzień wesela drużbowie po raz trzeci i ostatni obchodzili wieś, ponawiając zaproszenia, później zaś zajmują się witaniem przybywających gości w domach nowożeńców. W czasie kiedy goście raczeni są śniadaniem, młodzi ubierają się do ślubu – panna młoda brała ślub w stroju ludowym, dodatkowo wyróżniona zielonym mirtowym wiankiem na głowie oraz zieloną wstęgą. Pan młody dużo wcześniej zaczął  ubierać się do ślubu „po miejsku”. Gdy młodzi są już gotowi następuje cała seria „wyprosów”, które są okazją dla starostów weselnych do sprawdzenia się w krasomówstwie. Najpierw wypraszano pana młodego od jego rodziców kwieciście dziękując im za żywienie i wychowanie syna i prosząc o błogosławieństwo dla niego. Następnie orszak pana młodego udaje się do domu panny młodej, gdzie najpierw musi „okazać dokumenty”, a następnie wyprosić i wykupić swoją przyszłą małżonkę. Duże znaczenie w obyczajach weselnych ma motyw ociągania się, przekonywania i pokonywania trudności, a także wzbraniania się przez pannę młodą. Dlatego zanim będą mogli udać się w drogę do kościoła, pan młody napotyka na szereg trudności. Pierwszą z nich jest zamknięta furtka, na której czasem pojawiają  się ostrzeżenia mające odstraszać przybyłych, a pilnujący jej starosta panny młodej żąda od pana młodego okazania dokumentów czy przepustki, udając przy tym, że zupełni e go nie zna i nie wie w  jakim celu przybywa. Gdy już go pozna, próbuje zniechęcić, na co pan młody uparcie podkreśla swoją prawość, dobroć i inne zalety (siedem cnót na literę „p”: piękny, pieniężny, pracowity, pokorny, pilny, pobożny, posłuszny) – przymioty te jednak na niewiele się zdają i zostaje wpuszczony dopiero, gdy wręczy pilnującemu butelkę wódki lub wina.

Druga część „wyprosów” ma miejsce w sieni bez udziału panny młodej, która w tym czasie chowa się w swoim pokoju lub komorze. Mogą one mieć charakter poważny i wtedy starostowie, wśród licznych nawiązań do Starego i Nowego Testamentu pouczają o czekających na młodych obowiązkach. Często jednak przybierają formę żartobliwego „wykupywania” – atrakcyjnego i humorystycznego widowiska z udziałem fałszywych narzeczonych, również odznaczających się siedmioma zaletami na literę „p”: pyszna, puklata, piegowata, pyskata, paskudna, przepukła i pryszczata. Pan młody odmawia kolejnym „fałszywym narzeczonym” przy okazji dokładając coraz więcej monet  na talerzyk. Targ trwa dosyć długo, starosta panny młodej wciąż dokłada nowe żądania: „za wionek – milionek, a za cnotę – tysiąc”, kilkakrotnie podwyższając kwotę, aż do momentu, kiedy uzna ją za satysfakcjonującą. Ta część wyprosów nosi nazwę „kupowanie wianka”, pan młody dostaje też od przyszłej żony mirtową woniaczkę i chusteczkę złożoną na trzy rogi, które symbolizują trzy filary życia: wiarę, nadzieję i miłość, woniaczka natomiast nawiązuje do gałązki oliwnej, która dla Noego była zapowiedzą nowego życia. Po dobiciu targu, starsza druhna przypina woniaczkę panu młodemu do klapy, a chusteczkę wsuwa do kieszonki, starosta przyprowadza pannę młodą do narzeczonego i teraz są już gotowi by otrzymać błogosławieństwo i wyruszyć do kościoła.

Błogosławieństwo udzielane jest młodym klęczącym na progu lub na środku pokoju. Zanim nastąpi, w kwiecistych przemowach i wzruszających oracjach proszą o nie w ich imieniu starostowie. Rozpoczynają rodzice panny młodej, a następnie pannę młodą błogosławią rodzice pana młodego, także dziadkowie często udzielali błogosławieństwa. Kładziono ręce na głowach młodej pary i kreślono nad nimi znak krzyża wypowiadając odpowiednią formułę, następnie wszyscy zgromadzeni odmawiali modlitwę oraz śpiewali pieśni religijne. Błogosławieństwo kończą obfite podziękowania kierowane do rodziców przez starostów oraz pieśni dziękczynne.


Orszak weselny jest kolejnym „pokazowym” elementem wesela i jego ustawienie reguluje zwyczaj oraz starosta weselny – tak więc na czele szli starostowie, za nimi orkiestra, która grała w trakcie przechodzenia orszaku przez wieś, następnie pary drużbów, a dopiero za nimi państwo młodzi oraz reszta gości. Dawniej w orszaku zmierzającym do kościoła, jako że państwo młodzi jeszcze nie byli małżeństwem, nie szli obok siebie – pannę młodą prowadził starszy drużba, a pana młodego starsza druhna. Dopiero w orszaku, który zmierzał z kościoła do domu weselnego (czy domu panny młodej) szli na czele (zaraz za orkiestrą) i obok siebie jako świeżo zaślubieni małżonkowie. Orszak – czasem pieszy, czasem konny, wyposażony w wozy i kolasy przedstawiał zwykle imponujący widok, był bowiem oceniany przez całą wiejską społeczność. Dokładano więc starań by było możliwie najgłośniejszy, najbardziej kolorowy i najbogatszy – jadąc wydawano również gromkie okrzyki oraz trzaskano z biczów.

Sam przebieg ceremonii w kościele nie różnił się od dzisiejszego, istotne natomiast były pewne zachowania symboliczne oraz obserwacje czynione podczas nabożeństwa. Jak podczas każdego z istotnych życiowych momentów połączonych z odpowiednimi  ceremoniami kościelnymi,  bardzo ważna była obserwacja świec, które wróżą przyszłe losy – jeśli palą się jasno i równo to małżeństwo będzie trwałe i szczęśliwe, jeśli skwierczą, to małżeństwo będzie kłótliwe, jeśli spływa z nich wosk, oznacza to, że nowożeńcy nie będą mieli szczęścia, jeśli natomiast któraś ze świec zgaśnie, szybko zgaśnie też życie któregoś z małżonków. Pilnować należało także tego, które z małżonków pierwsze wejdzie na stopień ołtarza, bo wiązało się to pierwszeństwem i przewodzeniem w domu. Podobny skutek odnosiło przyklęknięcie sukni lub welonu panny młodej czy zarzucenie tejże sukni lub welonu na nogi małżonka oraz to czyja dłoń jest na wierzchu podczas wiązania rąk stułą. Należało też przestrzegać innych zasad, których złamanie mogło mieć opłakane skutki w przyszłym pożyciu –nie należało odzywać się do siebie, żeby nie wypominać sobie różnych spraw w przyszłości. Ważne było zachowanie powagi – nie uśmiechać się i nie rozglądać, bo to mogło sprawić, że będą rozglądać się za innymi i do nich uśmiechać. Młodzi powinni stać blisko siebie, tak by nie tworzyła się miedzy nimi wolna przestrzeń, wtedy nic ich w życiu nie rozdzieli, lekko zwróceni do siebie twarzami, a ich współżycie będzie dobre. Panna młoda często zabierała ze sobą do kościoła kawałek chleba i soli, aby ich nigdy w gospodarstwie nie zabrakło oraz pieniądze otrzymane „za wieniec”, by kontrolować rodzinną kasę. Jak widać, ceremonie kościelne również pełne były magicznych zabiegów, które miały dopomóc przyszłemu szczęściu małżonków.

Z kościoła udawano się na salę weselną lub do domu panny młodej, w zależności od tego, gdzie miała odbyć się uczta. Starym zwyczajem było zamykanie drzwi przed powracającymi z kościoła weselnikami i otwieranie ich dopiero wtedy, gdy panna młoda przedstawi się nazwiskiem męża. Do dzisiaj zachował się natomiast zwyczaj witania młodych chlebem i solą. Nowożeńcy witani byli także innymi akcesoriami, które miały konkretne znaczenia. Pan młody miał okazać brak ciągot do alkoholu wybierając z dwóch kieliszków ten pusty i rozbijając go na szczęście, pełny zaś zostawiając staroście. Aby okazać sprawność i pracowitość pan młody dostawał narzędzia, panna młoda natomiast miotłę lub inne używane w gospodarstwie przedmioty. Dodatkowo pannie młodej wręczano dziecko lub lalkę, żeby szybko doczekała się własnego potomstwa. Gdy już państwo młodzi pozbyli się nadmiaru przedmiotów i żywego inwentarza wręczanego im na progu, mogła rozpocząć się uczta weselna.


Uczta miała miejsce przed zabawą taneczną, trwała 4 do 5 godzin i była drobiazgowo oceniana przez uczestników wesela. W czasie uczty, oprócz spożywania wszystkich przygotowywanych wcześniej, obfitych potraw, ważne było rozmieszczenie gości przy stołach, aby każdy zajął należne mu miejsce w hierarchii i nikt nie poczuł się obrażony – tym zajmował się starosta. Drużbowie natomiast zajmowali się podawaniem do stołu i obsługiwaniem gości. Rolą starosty było także otwarcie uczty stosownym przemówieniem oraz zabawianie gości w czasie jej trwania. Wygłaszał więc oracje o nowożeńcach, dziękczynne mowy kierowane do ich rodziców, wiersze, dowcipne rymowanki, „przykazania dobrego męża” oraz zalecenia dla gości, jak mają zachowywać się na weselu. Bardzo często pojawiały się także rymowane opowieści o tym, jak młodzi poznali się i doszli do tego wesela, a także inscenizowane występy rzekomo uwiedzionej i porzuconej przez pana młodego dziewczyny, czy odrzuconego zalotnika. Okazją do śmiechu było także wyliczanie posagu panny młodej, na który składały się najdziwniejsze i najbardziej komiczne przedmioty.




Kolejnym etapem była zabawa taneczna, która odbywała się najczęściej w publicznej Sali i mogli w niej uczestniczyć wszyscy mieszkańcy wsi. Dawniej za usługi kapeli, która grała podczas takiej zabawy płacili sami uczestnicy, zamawiając poszczególne utwory i „wrzucając do basetli” odpowiednie opłaty. Podczas przerw w tańcach weselnicy sami brali się za śpiewanie, a także odgrywanie zabawnych scenek np. z lekarzem, który badał weselników a następnie przepisywał im najdziwniejsze leki, z cygankami wróżącymi gościom absurdalną przyszłość oraz oczywiście z odrzuconymi wcześniejszymi konkurentami wykrzykującymi swoje żale i pretensje. Około 22, zabawa zostaje przerwana  i mają miejsce dwa ostatnie, dopełniające obrzęd wydarzenia – oczepiny oraz dzielenie kołacza.

Oczepiny były bardzo ważnym elementem wesela, dopełniały bowiem procesu wyłączenia panny młodej z grona kobiet niezamężnych i jej przejścia do grona mężatek. Oczepiny były „zabiegiem” przeprowadzanym na pannie młodej przez inne kobiety – rozpoczynał się tańcami, najpierw ze starszą druhną, następnie ze świekrą i innymi mężatkami obecnymi na weselu, które zamykały ją w kręgu tańczących. Po tańcu, mężatki sadzały ją na środku izby, zdejmowały jej mirtowy wianek z głowy, warkocze upinały w „koszyczek” i wkładały na głowę czepiec lub chustę, które były noszone przez mężatki. Również tutaj pojawia się motyw „bronienia się” przed taką zmianą statusu – panna młoda trzykrotnie odrzuca, próbujące jej ubrać czepiec mężatki. Czasem towarzyszą też temu przekomarzania druhen, które także próbują „obronić” pannę młodą. W niektórych regionach obrzędowi temu towarzyszyły dodatkowe zabiegi o charakterze magicznym, jak wkładanie wianka panny młodej do potajemnie wykradzionego kapelusza pana młodego, by to na jego głowie lądowały przyszłe troski. Oczepinom towarzyszyło także „zbieranie na czepiec”, podczas którego starsza druhna wraz ze starostą obchodzili całą salę, zbierając od weselników datki dla młodej mężatki. W niektórych wsiach datki zbierane były do bucika panny młodej. Do czasów obecnych przetrwała forma oczepin, która znana była w okolicach Raciborza, gdzie welon panny młodej zdejmowany był przez pana młodego, któremu również przeszkadzały w tym druhny. Stamtąd też pochodzi zwyczaj rzucania welonu, który próbują złapać wszystkie obecne na weselu panny, ponieważ ta która go złapie, ma następna  w kolejności wyjść za mąż. Kolacja kończyła się krojeniem kołacza weselnego i rozdawaniem go gościom – ważne było, żeby kawałki miały identyczną wielkość, żeby n ikt nie poczuł się pokrzywdzony. Gdy kołacz został rozdany, starosta po raz ostatni przemawia tym razem dziękując gospodarzom wesela, czyli rodzicom państwa młodych oraz życząc młodej parze szczęścia i szybkiego doczekania się potomstwa.

Jak można zaobserwować, większość weselnych zwyczajów  i zabiegów ma na celu zapewnienie przyszłym małżonkom szczęścia i powodzenia w małżeństwie oraz poważania w wiejskiej społeczności,  która bacznie obserwuje i ocenia całą uroczystość. Śledząc poszczególne zwyczaje, widzimy co było najważniejsze dla ludzi w kontekście małżeństwa i rozpoczynania przez młodych ludzi życia na własną rękę, poza rodzinnym domem. Do oczywistych rzeczy należy pragnienie powodzenia w tym przedsięwzięciu, szczęścia, trwałej miłości, wierności, a także dostatku w nowopowstającym gospodarstwie. Dodatkowo ważna była też pracowitość i zaradność, cierpliwość w pokonywaniu trudności, których istnienia nie ukrywano i nie próbowano w żaden sposób tuszować obietnicami lekkiego, radosnego, pozbawionego trosk życia. Na koniec, co dzisiaj jest już mniej oczywiste, ważną sprawą którą miały „załatwiać” weselne zabiegi było potomstwo, którego pojawienia się życzono młodym jak najszybciej i w jak największej ilości. Pary, które nie doczekały się dzieci uważane były za pozbawione bożej przychylności i łaski. Nie było mowy o sytuacjach, w których świadomie mogłyby zdecydować się na nieposiadanie dzieci, brak ślubu czy rozwód. Ale też warunki życia, były tak odmienne, że takie decyzje mogłyby wydawać się czystym szaleństwem. I o tym należy pamiętać, kiedy myślimy o ówczesnym modelu rodziny – modelu, który miał sprawić, że gospodarstwo będzie sprawnie działającą maszyną, w której każda z jej części doskonale zna i skrupulatnie wypełnia swoją rolę.

  

piątek, 17 kwietnia 2020

Wielka wyprawa wilka Alana. O wędrowaniu w świecie przyrody

Lubicie podróżować? Wyjść z domu i pójść do parku, albo do dziadków, albo na lody? Albo jeszcze lepiej pojechać gdzieś daleko – nad morze, albo w góry? Na pewno tak. Podróżujemy, ponieważ to lubimy. Poznajemy wtedy nowe miejsca, nowych ludzi, uczymy się nowych rzeczy, ale przede wszystkim odpoczywamy i dobrze się bawimy. Ale są też i inne powody, dla których ludzie podróżują. Przede wszystkim większość z nas musi dojść lub dojechać z domu do szkoły lub pracy (bo przecież nie mieszkamy w tym samym miejscu, prawda?). Więc to również jest podróżowanie. A co z przeprowadzką? Z jakiegoś powodu przestajemy gdzieś mieszkać i przenosimy się w inne, nowe miejsce, czasem na drugim końcu tej samej ulicy, a czasem na drugim końcu kraju! Niektóry poznają przez internet miłość swojego życia i jadą daleko, daleko, żeby zamieszkać z tą drugą osobą w innym miejscu (często w pół drogi). To tylko kilka z różnych powodów, dla których ludzie podróżują. 


No dobrze, ale co ze zwierzętami? Czy one podróżują? Oczywiście! Tak samo jak my zwierzęta wędrują z miejsca na miejsce. Czasem robią to z powodu zmiany pór roku. Znacie bociany? Jesienią zbierają się razem i odlatują na zimę do ciepłych krajów, ponieważ w Polsce byłoby im za zimno i nie miałyby co jeść. Wracają do nas wiosną, żeby zbudować gniazda i razem z jakąś bocianicą wychować wspólnie pisklęta. Wiele zwierząt tak robi i jeśli się zastanowicie na pewno podacie kilka przykładów. Takie wędrowanie nazywamy MIGRACJĄ. Zdarza się, że migracja nie jest przyjemna i nie wynika z przyczyn naturalnych. Wyobraźcie sobie las, który nagle zostaje wycięty. Co teraz mają zrobić żyjące w tym lesie zwierzęta? Niestety nie pozostaje im nic innego, jak ruszyć przed siebie i poszukać nowego domu. Czasem szybko udaje im się znaleźć nowe miejsce do życia. Ale co się stanie, jeśli trafią po drodze na ogromną, szeroką i porywistą rzekę? Albo na wysokie, skaliste góry? Najczęściej nie są w stanie przejść tej przeszkody, dlatego takie miejsca nazywamy NATURALNYMI BARIERAMI. Oczywiście czasem się zdarza, że taką barierę przypadkiem stworzy człowiek – zwierzętom trudno jest przejść przez ludzkie miasto albo przez ruchliwą autostradę. One również, choć zostały stworzone przez nas, a nie przez naturę, uznawane są za bariery utrudniające zwierzętom migrację.

Ale zaraz, zaraz... A co z roślinami? Jak myślicie, czy one też mogą podróżować? Ostatecznie

nigdy nie widujemy drzew, które nagle wyjęły swoje korzenie z ziemi i sobie na nich gdzieś poszły! Ale wbrew pozorom rośliny również potrafią podróżować! Na pewno widzieliście kiedyś dmuchawca – pod małymi, białymi spadochronikami umieszczone są nasionka. Jeśli dmuchniemy albo zawieje wiatr nasionka lecą gdzieś w nieznane. Podobnie robią inne rośliny! Ich nasiona wczepiają się z zwierzęcą sierść (jak rzep na zdjęciu obok), albo przefruwają gdzieś na wietrze albo unoszą się na wodzie i w ten sposób wędrują bliżej, lub dalej, do nowego miejsca, gdzie zapuszczą kiedyś korzenie. 

Takie powolne wędrowanie zwierząt i roślin do nowego miejsca „zamieszkania” nazywamy EKSPANSJĄ. Często trwa to wiele, wiele lat i nie przynosi przyrodzie szkody. Jak to się dzieje? Możecie to sobie wyobrazić na dwa sposoby: 
  • Żeby zrozumieć ekspansję zwierząt możemy sobie wyobrazić wiewiórkę, które mieszka sobie na na skraju lasu i której rodzą się dzieci. Kiedy maluchy dorosną dalej będą żyły w tym samy lesie, ale przeniosą się trochę dalej od swojej mamy. Z czasem urodzą im się dzieci, które dorosną i znowu przeniosą się trochę dalej. I znowu. I znowu! W ten sposób po kilku latach wiewiórki będą mieszkały w całym lesie. Ale działo się to tak powoli, że prawie niezauważalnie.
  • Podobnie sytuacja ma się z drzewami i innymi roślinami. Wyobraźcie sobie dmuchawiec. Dmuchamy na niego i nasionka lecą 100 metrów dalej. Na wiosnę wykiełkują z nich nowe dmuchawce, które zdmuchniemy i znów ziarenka polecą 100 metrów dalej i zakiełkują w następnym roku. I znowu i znowu. I tak, po kilku latach cała łąka będzie pełna dmuchawców.
Ponieważ to stopniowe zajmowanie nowego terytorium (zarówno w przypadku naszej wiewiórki, jak i dmuchawca) trwa wiele, wiele lat, inne zwierzęta i rośliny mają czas, żeby się do tych nowych sąsiadów przyzwyczaić. Można powiedzieć, że poznają się z nimi, ustalają regulamin sąsiedzki i wypracowują wspólne kompromisy, żeby wszystkim żyło się przyjemnie. 

Ale niestety, nie zawsze w życiu jest tak fajnie i różowo... Znacie jakieś filmy o kosmitach? Na pewno. Co się dzieje w takich filmach? Najczęściej na Ziemię przylatuje wiele statków kosmicznych, na których jest dużo wrogich kosmitów, którzy wcale nie mają pokojowych zamiarów. Zaczynają walczyć z ludźmi, żeby się nas pozbyć i przejąć naszą planetę. W zależności od tego, kto kręci film to ziemianie wygrywają albo przegrywają, ale nie to jest teraz ważne. Istotne jest to, że taki napad nazywamy INWAZJĄ. Dlaczego o tym Wam opowiadam? Bo w świecie przyrody też się to zdarza! Może niekoniecznie jest tak, że do lasu przylatują nagle statki kosmiczne, ale inwazje w świecie przyrody jak najbardziej mają miejsce. Czasem w lesie (na łące, na mokradłach czy w jeszcze innym miejscu) pojawia się niespodziewanie nowe zwierzątko albo roślinka i zaczyna robić prawdziwą demolkę! Nikt nie wie, jak się powinien zachować, ani jak uspokoić nowego przybysza. Wyobraźcie sobie, że nagle ktoś obcy wyrzuca Was z Waszego własnego domu! Albo zjada wszystko, co macie w lodówce i spiżarni, nie zostawiając Wam ani okruszka! Okropne, prawda? Niestety tak właśnie zachowują się GATUNKI INWAZYJNE, czy zwierzęta i rośliny, które nagle, często w dużej ilości pojawiły się w nowym miejscu i próbują przejąć w nim władzę, krzywdząc inne rośliny i zwierzęta właśnie dlatego, że kradną im domy lub jedzenie.

Zrobiło się trochę smutno, więc spróbujmy się pobawić. Przed Wami kilka zwierząt i roślin. Jeśli macie drukarkę możecie je sobie wydrukować, ale możecie też zgadywać „na sucho”, po prostu patrząc na zdjęcia poniżej (możecie też przepisać ich nazwy na małe karteczki). Spróbujcie zgadnąć, czy dany stwór będzie gatunkiem ekspansyjnym czy inwazyjnym. Dla ułatwienia przyporządkujmy im kolory – kolor zielony będzie oznaczał łagodny gatunek ekspansyjny, który nikomu nie robi krzywdy swoim pojawieniem się w nowym środowisku. Kolor czerwony będzie oznaczał groźny gatunek inwazyjny, który nagle pojawia się w nowym miejscu i wprowadza straszny chaos. Kolor żółty będzie oznaczał, że jeszcze nie wiadomo, jak dane zwierzę (lub roślina) się zachowa. Żeby nikt nie oszukiwał możecie kłaść wydruki zdjęć na kartki danego koloru, albo przygotować tabelkę z trzema kolorami i wpisać nazwy do odpowiednich rubryk. Gotowi? No to zgadujemy!
biedronka azjatycka

szrotówek kasztanowcowiaczek
(dobre hasło do krzyżówki, prawd?)


zmierzchnica trupia główka
(brzmi groźnie...)


barszcz Sosnowskiego
(ogromny!)



nawłoć kanadyjska


bernikla kanadyjska


bażant



rak pręgowany



szakal złocisty


dziki królik

Przypisaliście już wszystkim powyższym zwierzętom i roślinom kolor zielony, czerwony albo żółty? Gotowi na wyniki? Uwaga, może być zaskakująco!
  • biedronka azjatycka – CZERWONA – Podobna jest do naszych rodzimych gatunków biedronek. Bardzo skuteczny z niej drapieżnik, jednakże potrafi skutecznie polować nie tylko na mszyce, ale również na nasze rodzime gatunki biedronek. Wytwarza też substancje ochronne, które mogą być dla człowieka alergiczne.
  • szrotówek kasztanowcowiaczek – CZERWONY – Na obrazku znacznie powiększony, w rzeczywistości ten owad jest mniej więcej wielkości połówki małego paznokcia. Larwy szrotówka żywią się liśćmi kasztanowców, sprawiając, że te stają się suche, poskręcane i opadają już w maju i czerwcu, a nie na jesieni. W dużej ilości mogą doprowadzić do śmierci drzewa. W warunkach naturalnych nie są w stanie przelecieć dużej odległości na swoich małych skrzydełkach, ale w przemieszczaniu się na duże odległości pomaga im człowiek, np. poprzez transport drogowy czy kolejowy. 
  • zmierzchnica trupia główka – ZIELONA – Ta ćma ma na tułowiu  charakterystyczny wzór przypominający czaszkę, dzięki któremu zawdzięcza swoją nazwę. Przylatuje do Polski w czasie ciepłych pór letnich i wyjada miód z uli, ale nie stanowi zagrożenia. Nie potrafi przezimować w naszych warunkach klimatycznych, więc nie zadomowi się u nas na stałe (można powiedzieć, że tylko przylatuje do nas czasem na wakacje).
  • barszcz Sosnowskiego – CZERWONY – Roślina z rodziny selerowatych, bardzo szybko rosnąca i niebezpieczna z powodu soku, który powoduje poważne opatrzenia. Jego wysokość, rozłożystość oraz gęstość kwiatów powoduje na łące zacienienia, przez co inne rośliny usychają i zostają stopniowo wyparte z naturalnego środowiska. Na ich miejsce pojawiają się natomiast kolejne barszcze. W efekcie dochodzi do powstania niebezpiecznego, trującego „barszczowego lasu”. 
  • nawłoć kanadyjska – CZERWONA – Gatunek rośliny wieloletniej, często spotykany w Polsce (łatwy do zauważenia szczególnie późnym latem). Ta roślina łatwo się rozrasta. Oznacza to, że inne rośliny rosnące w jej sąsiedztwie są wypierane i wymierają, a wraz z nimi giną owady i zwierzęta, które na nich mieszkały i się nimi żywiły, a dalej zwierzęta, które żywiły się wspomnianymi wcześniej owadami i zwierzętami. W efekcie powstaje wielka pustynia nawłoci, bez prawie żadnych innych roślin, owadów i zwierząt.
  • bernikla kanadyjska – ŻÓŁTA – Największa i najliczniej występująca gęś. Jej aktualna obecność w Polsce nie ma na razie wpływu na gatunki rodzime, ale potrzeba jeszcze kilku lat, żeby ustalić, czy nie będzie stanowiła szkody dla naszych rodzimych gęsi i kaczek.
  • bażant – ZIELONY – Kolorowy ptak pochodzący rdzennie z Azji. Na Śląsku najpierw trzymany był w wolierach, ostatecznie został wypuszczony na wolność 150-200 lat temu. Szybko znalazły swoje miejsce w ekosystemie zjadając ziarna i insekty, równocześnie stając się pokarmem takich drapieżników jak lisy czy ptaki drapieżne.
  • rak pręgowany – CZERWONY – Rak pochodzący z Pensylwanii (Ameryka). Sprowadzony do Europy sztuczne przez hodowców spowodował tzw. dżumę raczą. Okazało się, że jest nosicielem choroby, która atakuje raki błotne i królewskie, rdzennie żyjące w Europie. Spowodowały tym samym prawie całkowite wymarcie tych dwóch gatunków raków.
  • szakal złocisty – ŻÓŁTY, prawdopodobnie będzie ZIELONY – To gatunek drapieżnego ssaka z rodzaju wilków. Występuje w południowo-wschodniej Europie i południowej Azji. Do tej pory w Polsce odnotowano pojedyncze przypadki, jak na razie wszystko wskazuje na to, że nie jest groźny dla nowego środowiska.
  • dziki królik – ZIELONY ale również CZERWONY! - To roślinożerca, który szybko się rozmnaża. W naturalnym ekosystemie to zwierze jest zjadane przez liczne drapieżniki (lisy, wilki, sowy, jastrzębie itp.), które redukują liczbę królików w środowisku. Stąd kolor zielony. ALE 160 lat temu przywieziono do Australii 24 króliki i wypuszczono na wolność. Nie było tam żadnych drapieżników, które pilnowałyby, żeby królików nie było za dużo. 6 lat później upolowano 20 tysięcy tych zwierząt, a mimo to ich liczba wciąż rosła. Z powodu braku naturalnych wrogów zwierzęta szybko się rozmnożyły i wyjadły prawie całą florę w Australii. Stąd również kolor czerwony! (Popatrzcie poniżej, a od razu zrozumiecie!)



Uf, to już koniec. Za każdą trafioną odpowiedź przyznajcie sobie 1 punkt. Teraz możecie zliczyć ile punktów udało Wam się zdobyć. I co? Jak Wam poszło?

Mamy dla Was jeszcze jedną zabawę, w sam raz na kwarantannę i siedzenie w domu. Tym razem przyda Wam się drukarka, kostka do gry i pionki. No i oczywiście drugi gracz (gra minimum dla dwóch osób). Wydrukujcie planszę do gry oraz tablicę z opisem pól.

Gra pozwoli Wam poznać niezwykłego podróżnika, wilka o imieniu Alan. W 2009 roku nasz wilk został złapany przez niemieckich naukowców, którzy nałożyli mu obrożę GPS i wypuścili na wolność. W ten sposób mogli obserwować na komputerach, dokąd Alan pójdzie Okazało się, że Alan rozpoczął wielką wędrówkę i w ciągu niecałego pół roku odwiedził aż cztery kraje, przepłynął aż dwie wielkie rzeki (Odrę i Wisłę), pokonał kilka naprawdę ruchliwych dróg (między innymi ogrodzoną autostradę A1) i samotnie przebył ponad 1500 kilometrów!  To pokazuje jak daleko potrafią przemieszczać się migrujące zwierzęta! Jeśli chcecie poznać trasę jego wędrówki zagrajcie w naszą grę! Sami zobaczycie, jak długa była jego droga do nowego domu. 



Gra planszowa: Muzeum Górnośląskie w Bytomiu
Zdjęcia zwierząt i roślin: baza grafik Google