środa, 28 listopada 2012

Andrzejkowe szaleństwa!

Puszczanie listków mirtu na wodę

Jesienią życie zwalnia… Przynajmniej kiedyś zwalniało, bo człowiek pracował zgodnie z rytmem natury, a nie na etacie. Ta pierwsza opcja była bardziej roztropna, ponieważ natura mądrzejsza jest od człowieka i wie, co robi. Człowiek natomiast nie wie, co robi i z wiosennej orki (no i jeszcze małej orki jesiennej), przerzucił się na oranie przez cały rok, ku chwale systemu kapitalistycznego. Dość jednak o nas, bo miało być o pradziadkach. Pradziadkowie jesienią słuchali głosu natury oraz głosu zmarłych i było im z tym dobrze. Jesienne obumieranie przyrody, było świetną okazją do refleksji nad przemijaniem oraz do pielęgnowania pamięci o zmarłych. Listopad rozpoczynał się od Zaduszek, które właśnie im były poświęcone i wierzono, że właśnie od tego dnia najbliżsi nam zmarli zaczynają „zjeżdżać” do domu na święta. Oznacza to mniej więcej tyle, że w listopadzie i grudniu przebywali z nami na ziemi i kręcili się po izbach, gotowi do tego, żeby udzielić nam informacji o tym, co nas w życiu czeka. Stąd właśnie listopad i grudzień były miesiącami, w których wróżono na różne sposoby i przy różnych okazjach, ponieważ wróżyć to pytać o swoje losy kogoś, kto ma wiedzę na ich temat, a kto może mieć wiedzę lepszą, niż ci którzy obcują w zaświatach?
Pierwszą i najbardziej znaną okazją były oczywiście Andrzejki! W wigilię świętego Andrzeja, czyli 29 listopada panny zbierały się w kuchni, by tam za pomocą butów, listków mirtu, gąsiorów, kości i innych dziwnych akcesoriów rozstrzygać swoje matrymonialne wątpliwości. Musimy pamiętać, że wyjście za mąż było dla każdej panny sprawą priorytetową, w związku z czym pytania: kiedy, jak, za kogo i czy w ogóle, stanowiły podstawę wróżenia. Tradycyjnym sposobem wróżenia było (i jest z resztą do dzisiaj) lanie wosku lub ołowiu do naczynia z wodą, a następnie odczytywanie z kształtu cienia rzucanego na ścianę przez ten woskowy twór np. zawodu przyszłego męża lub innych interesujących nas informacji. Istniała także grupa wróżb, którą dla ułatwienia zatytułowałabym: która pierwsza? Polegały one na tym, żeby ustalić, która panna jako pierwsza ze zgromadzonego towarzystwa wyjdzie za mąż. W tym celu przestawiano buty od kąta izby aż do drzwi – który pierwszy przekroczył próg, ten pierwszy wyjdzie za mąż, znaczy się nie but a właścicielka. Do wróżb tego typu, należało także wróżenie z gąsiora (dzięki Bogu nie z wnętrzności a jedynie z podejmowanych przez niego decyzji). Dla nieobeznanych gąsior wygląda mniej więcej tak :

Na tym niewinnie wyglądającym ptaszysku spoczywała wielka odpowiedzialność, albowiem dziewczęta ustawiwszy się w krąg, oczekiwały od niego konkretnych deklaracji. Wpuszczały skołowane zwierzę w środek, a ta do której podszedł miała wyjść za mąż jak pierwsza. Jakby wykorzystywania ptaków było mało, do innej wróżby wykorzystywano także ssaki, konkretnie w formie psa. Pies również był postawiony przed ciężkim wyborem, ponieważ każda z panien rzucała mu kość (bywało też, że umieszczały te kości w różnych zakątkach kuchni), a ta kość, na którą on się rzucił w odwecie, pierwsza wychodziła za mąż. Znaczy się panna, która z rzeczoną kością miała jakieś powiązania.

Innym rodzajem wróżenia, były wróżby, które odpowiadały na pytanie: czy wyjdę w tym roku za mąż? , opcje były zwykle dwie – tak lub nie. „Tak” było odpowiedzią pożądaną i padało gdy: puszczone na wodę dwa listki mirtu zetknęły się ze sobą, rzucony przez ramię but upadł czubkiem w stronę drzwi lub objęte na szerokość ramion przęsła płotu dawały w sumie liczbę parzystą. Panny zwykle reagowały wtedy entuzjastycznie, w innym przypadku miny był nietęgie, bo oznaczało to, że na męża będą musiały jeszcze trochę poczekać.

Rzucanie buta
Wróżby mogły również zdradzić inne szczegóły dotyczące przyszłego męża. Zaczynano skromnie, bo od pierwszej litery imienia, którą odczytywano z rzuconej przez ramię skórki jabłka. Bardziej dociekliwe panny mogły przed zaśnięciem umieścić pod poduszką karteczki z imionami kawalerów, by po przebudzeniu wylosować jedną z nich a ona w podzięce udzielała informacji na temat pełnego imienia wybranka. Jeśli bardziej niż imię, interesował pannę stan posiadania przyszłego męża, pod poduszkę zamiast karteczek wkładała trzy kawałki drewna – jeden cały pokryty korą, drugi w połowie z niej odarty, a trzeci całkiem gładki. Ilość kory na patyku, który o świcie wyciągnęła spod poduszki, świadczyła o zamożności kawalera. Przy czym gładki bardzo wyraźnie kojarzył się z określeniem „goły”. Bywało, że pannę interesowała strona świata, z której przyszły mąż miał nadejść, w takim przypadku trzeba było: wyjść na dwór, potrząsać płotem, wypowiedzieć odpowiednią formułę (np. „Płocie, płocie trzęsę cię; święty Andrzeju proszę cię; choćby o jednym oku, aby tylko w tym roku”), a następnie nasłuchiwać, z której strony zaszczeka pies. Biorąc pod uwagę natężenie hałasu wytwarzanego przez pannę podczas tych zabiegów, zawsze znalazł się jakiś pies, który nie wytrzymał napięcia i uznał, że interwencja głosowa jest konieczna, tym samym wyznaczając kierunek, w którym panna przez kolejne dni, tygodnie, miesiące (lata?) wyglądała narzeczonego.

Potrząsanie płotem
Z grubsza tyle, jeśli chodzi o panny. Nie wszyscy wiedzą natomiast, że panowie także bawili się w podobny sposób, tylko w innym terminie. Męski odpowiednik andrzejek, to tzw. katarzynki, które miały miejsce wieczorem z 24 na 25 listopada. Wróżby były podobne, interesujący jest natomiast fakt, że panowie zamiast migać się od ślubu, również byli zainteresowani wywróżeniem sobie przyszłej małżonki. 
W naszej świetlicy muzealnej bawiliśmy się w koedukacyjnym towarzystwie 24 listopada. Przestawialiśmy buty, puszczaliśmy listki na wodę, odczytywaliśmy swoje przeznaczenie spod kubków, pod którymi ukryły się symbole: bogactwa (moneta), małżeństwa (obrączka) oraz stanu duchownego (różaniec). No i oczywiście laliśmy też wosk odczytując z cienia swoje przeznaczenie! Trzeba zaznaczyć, że w przeciwieństwie do pradziadków, dzisiejsza młodzież nie jest skłonna do zbyt uległego godzenia się z losem, dlatego w większości wypadków wróżby były powtarzane tak długo, aż ich wynik był dla pytającego satysfakcjonujący. Cóż... czasy się zmieniły, a fakt, że oramy cały rok widocznie upoważnia nas do stawiania życiu i losowi twardych warunków.


P.S. Jeśli czytają nas jacyś wielkoduszni posiadacze zdjęć z naszych muzealnych andrzejek, bardzo bylibyśmy wdzięczni za przesłanie wybranych fotek na nasz adres mailowy: edukacja@muzeum.bytom.pl

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz